ARTYKUŁ
Koniec sezonu - czas podsumowań. Najlepszy piłkarz, najgłośniejsi kibice, ogólnie - naj. Zapraszamy do lektury artykułu, który wybierze najbardziej emocjonujący spektakl sezonu 2008-09.
Ciężka pamięć do spektakli
Ciężko żyje mi się z moją pamięcią. Nie mam jej ani do bramek, ani do strzelców, ani do wyników. Bardziej już do liczb, chociaż z matmy na świadectwie tylko dopuszczający. Dlatego zawsze mam problemy przy tych ciekawych rozmowach: a pamiętasz, jak Stevie strzelił Manchesterowi sześć lat temu? Nie, nie pamiętam. Ani strzelca, ani gola, ani wyniku. Mimo to postaram się ułożyć ranking najpiękniejszych spotkań sezonu 2008-09.
Najpiękniejszych, to znaczy takich, które wywoływały i wywołują we mnie dreszcze. Niekoniecznie wygranych, niekoniecznie we wspaniałym stylu. Postanowiłem też, że wezmę pod uwagę tylko te mecze, które przyjdą mi na myśl jako pierwsze. No i przyszły: z Arsenalem, Chelsea, Manchesterem i Realem. A teraz kończymy z kolejnością alfabetyczną. Oto mój ranking.
SPEKTAKL SEZONU 08-09
Chelsea FC 4:4 Liverpool FC
Największe emocje. Największe poświęcenie. Największy wysiłek, największa wola walki, charakter i waleczność. Gole ładne, zwyczajne, brzydkie, szczęśliwe i po błędach. Zmienne tempo gry, zmienne nastroje kibiców, zmienne sytuacje drużyn. Jak nie kochać tego meczu? Znajdźcie mi jeden zespół, który przegrywa (odpada) w taki sposób. Jeden! Nie znajdziecie. Nie znoszę paplaniny o dumie po porażce, w końcu "drugi jest nikim", ale wtedy... wtedy naprawdę czułem się dumny. Zaryzykuję stwierdzenie, że po Stambule był to najwspanialszy pojedynek piłkarski, jaki zobaczyłem.
W pierwszej połowie bohater Ivanović, zdobywca dwóch goli na Anfield, powala Alonso i daje nam rzut karny, który Bask zamienia na gola. Wcześniej Cecha ośmiesza Aurelio. 2:0. Przerwa. Druga połowa. Mija kilka sekund, heros Aurelio troszkę pobłażliwie obchodzi się z Anelką na skrzydle, ten zgrywa w pole karne, a Reina kieruje piłkę do własnej bramki... 2:1. Kwadrans później szał rzutów wolnych, sędzia przyjechał chyba z Polski. Co pół minuty gospodarze dostają stały fragment gry w odległości 30 metrów od Reiny. Próbowali, próbowali... i w końcu strzelili. Bombowe uderzenie Aleksa. 2:2. Z nieba do piekła, Liverpool bez szans na półfinał Ligi Mistrzów.
A chwilę później jest jeszcze gorzej. Głupia strata na własnej połowie, kilka podań i Lampard wyprowadza Chelsea na prowadzenie. Liverpool musi strzelić trzy gole. Ma piętnaście minut.
Ale, ale! Jesteśmy Liverpool, na gola odpowiadamy golem. A żeby było ciekawiej, to odpowie najgorszy na boisku, wyśmiewany przez kibiców Lucas. I, na dokładkę, po rykoszecie. 3:3. Kilka oddechów później Albert Riera dorzuca do Kuyta i mamy już 3:4! Z całkiem sporym bagażem czasowym na gola, który zabierze setki tysięcy kibiców drużyny Beniteza do raju.
Ale nie tym razem. Znowu pobłażliwie w obronie, podanie do Lamparda. Ten strzela, zegary na całym świecie stają w miejscu. Piłka odbija się od jednego słupka, leci w stronę drugiego. Minie linię, nie minie? Izrael już dostaje telefony z pytaniami o ich technologie rakietowe. Poszło kilka milisekund do przodu. Doleciała do drugiego słupka, w którą stronę się odbije? Kibice już myślą o przykładaniu kątomierzy do telewizorów i telebimów, ale nie trzeba... Odbija się w tę niedobrą, niechcianą i niesprawiedliwą, zaraz zatrzepocze w siatce. I tak się skończyło. To był wieczór Chelsea.
Nie wiem jak piękny byłby dla mnie ten mecz, gdybym oglądał go w domu czy w Bradleysie, w 10-osobowej grupie. Ale oglądałem we Wrocławiu, gdzie było... no właśnie, sam nie wiem. 50.? 60.? 70. czerwonych? Pamiętam tylko, że siedzieliśmy dosłownie jeden na drugim. A po przejechaniu wieelu kilometrów na zloty i mecze mogę powiedzieć, że tam działy się najpiękniejsze momenty dla mnie, jako kibica Liverpoolu.
Ah, Real Madryt. Najbardziej dupna organizacja (nie klub!) na świecie. Nie będę teraz zagłębiał się w szczegóły, niedługo artykuł dotyczący Królewskich i Xabiego Alonso. Będzie taki tekst, bo dzisiaj Kaka powiedział "zostaję w Milanie", a to przecież miał być pierwszy transfer wielkiego Florentino Pereza... Ile to już razy Brazylijczyk podpisywał kontrakt, ile razy Perez wykorzystywał swoje znajomości z Berlusconim, ile razy Milan akceptował oferty Realu, ile razy szukał zastępcy swojej największej gwiazdy? Wiele razy. A to wszystko stek bzdur.
Właśnie ta głupia, napompowana atmosfera wokół Realu (którą wytwarza sam klub - gdzie wybory prezesa są taką wielką imprezą, gdzie kibice cieszą się z wyboru nowego zarządu jak z mistrzostwa?) tak mnie irytuje. Wielkie zarobki, wielkie ambicje, wielkie ego zawodników, kibiców i innych ludzi związanych z tą organizacją sprawia, że piękny futbol Liverpoolu i tortury, jakie przeżyli Blancos na Anfield, bardzo mnie zadowoliły.
... a może raczej Liverpool FC - Andriej Arszawin? Ciężko zapomnieć tamto spotkanie - całkowita dominacja Liverpoolu, dziesiątki strzałów w Fabiańskiego, a Arsenal... A Arsenal w całym meczu oddał dokładnie cztery strzały, zdobywając cztery gole. Skuteczność godna pozazdroszczenia.
To, co najlepiej pamiętam z tamtego meczu, to zamiana ról z poprzedniego sezonu. Bajeczny Liverpool grał jak bajeczni Kanonierzy sprzed roku, a zespół Wengera tak, jak Benitez zwykł grać z tuzami. Na szczęście Arsenal nie ma Mascherano i obrona Częstochowy wyszła trochę pokracznie, ale suma summarum - cel osiągnięty. Cieszę się tylko, że po ostatniej kolejce tracimy do United cztery punkty, a nie na przykład dwa...
Wstyd mi trochę, jak patrzę na te nagłówki... 4:4, 1:4, 4:0, 4:4. Strasznie pokemonowo wyszło. No ale co poradzę, gustu się nie wybiera. Wam i sobie życzę, żeby w przyszłym sezonie na boisku było beznadziejnie nudno i sennie, ale również, aby te usypiające mecze dały efekt w postaci jakiegoś trofeum. Sami najlepiej wiecie, jakiego.
A TU możesz wybrać dwójkę najlepszych zawodników sezonu!
Komentarze (0)