Jeden potwór, dziesięć koszmarów
Artykuł z cyklu Artykuły
Zawsze wyczekuję, a jednocześnie obawiam się spotkań z Manchesterem United. Podniecenie, napięcie i rywalizacja przy tych meczach są jak żadne inne. Tworzą się na całe tygodnie wcześniej i skupiają w jednym wybuchowym pokazie pasji. Pozwoliwszy sobie na świąteczne porównanie, to jak wielkanocny zajączek, zazwyczaj spokojny a w pewnym momencie wybucha jak naładowany sterydami.
Klimat otaczający zbliżanie się tych bitew jest przytłaczający. Toczymy oczywiście również inne rywalizacje o bogatej historii, jednak żadna nie umywa się do tej głębokiej nienawiści. Jest wiele powodów dla których rywalizacja Liverpool – Manchester United pozostaje najbardziej zaciętą w angielskim futbolu. Przede wszystkim i po prostu – są to dwa najbardziej utytułowane kluby w kraju. Potem dochodzi rywalizacja geograficzna o supremację na północnym zachodzie i prawo do wywyższania się. Lista nie ma końca. Jednak dla mnie największe znaczenie ma głęboka arogancja ich tzw. ‘kibiców’. Roy Keane umniejszył ich raz jako ‘kanapkowe brygady’. Nie muszę rozwodzić się nad tym dokładnym opisem, ale z powodu panującego złego nastroju, zrobię to.
Wczoraj dostałem niezliczoną wręcz ilość sms-ów, telefonów i komentarzy na Facebooku dotyczących naszej porażki. W porządku, rozumiem droczenie się i przygryzanie, to część kibicowania. Ale spośród tych sarkastycznych notek, tylko dwie miały jakiekolwiek znamiona konstruktywnych. Dlaczego? Bo ich autorzy naprawdę wiedzą coś o sporcie i chodzą na mecze w Manchesterze. Reszta zna się na tym równie dobrze jak Gavin Peacock (były piłkarz, obecnie komentator sportowy – dop. red.).
Tak czy siak, przywdziewają oni swoje kolory na dwa mecze w sezonie przez poczucie potrzeby pośmiania się z prawdziwych fanów przeciwnej drużyny, którzy oglądają KAŻDY mecz, przemierzają cały kraj aby ZOBACZYĆ spotkania, śpiewają pieśni, znają nazwiska byłych JAK RÓWNIEŻ i obecnych gwiazd i doceniają to, co oznacza bycie lojalnym fanem, nie jakimś sezonowcem-komformistą.
Zażyłem takiego jednego pytaniem parę dni temu – kto był waszym szkoleniowcem przed Fergiem? Jego odpowiedĽ… Gordon Strachan.
Kulminacja tego nastroju w mojej głowie nastąpiła gdy zasiadłem wczoraj w miejscowym lokalu aby zobaczyć The Reds w starciu z zespołem Alexa Fergusona.
Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się zbyt wiele. Jedyna iskierka nadziei zgasła wraz z czerwoną kartką Javiera Mascherano tuż przed przerwą.
Masch był głupi, owszem, ale był też pełen pasji i zaangażowania, czego brakowało zbyt dużej liczbie zawodników w naszych szeregach.
Nigdy nie krytykowałbym Stevena Gerrarda, tak często naszego zbawcy, naszego lidera, ale przez pierwsze 30 minut był równie pożyteczny co rozpięty pasek. Czy nie mam racji oczekując od Steviego ruszenia na Mancs od samego początku? Zaznaczyć swoją obecność na boisku i dać im znać że granie już się zaczęło.
Podobnie Carragher, który zaliczył rzadko zdarzający się słabszy dzień. Oczywiście, nie może zawsze wszystko zależeć od naszego kontyngentu Scouserów. Czasami, tak jak teraz, nie będą mieli swojego dnia. Jednak kiedy to się zdarzyło, byliśmy zupełnie nadzy. Nie było liderów. Alonso zniknął, Babel robił wszystko ale bez poświęcenia a Aurelio tylko podkreślił pojawienie się na boisku Johna Arne Riise. To był potworny bałagan.
Dlatego też odpowiedzialność za poprowadzenie drużyny spadła na barki Mascherano. Wyglądał na całkowicie poświęconego temu wydarzeniu jakim jest spotkanie tych drużyn, wprowadzając na boisko pragnienie zwycięstwa fanów obserwujących boisko z trybun. Ale był jedynym takim.
Jeśli znaczenie tych potyczek obniżyło się nieco na nasze własne życzenie, to dzielimy również trochę winy ze Steven Bennettem, nieudolną podróbką sędziego. Dlaczego ukarał kartką pierwszy faul Mascherano, tego zrozumieć nie potrafię. Tu powinien był zwyciężyć zdrowy rozsądek. Intensywność spotkania powodowała że takie wejścia już na początku będą nieuniknione. Dlatego też można było wymagać zrozumienia okoliczności. Bennett jednak wyglądał na bardziej skupionego na wymianie wielkanocnych uprzejmości ze zwolennikami ekipy z Old Trafford.
Paul Scholes dwukrotnie faulował w pierwszych 25 minutach, jednak ani razu nie został ukarany. Cristiano Ronaldo dwukrotnie oskarżany było o nurkowanie – nie został nawet słownie upomniany. To jest dopiero hańba.
To również był powód dla którego Mascherano miał tak często pretensje do sędziego. W spotkaniach tego kalibru nie może być różnych zasad dla gospodarzy i przyjezdnych. Potrzeba silnej, poukładanej głowy, a nie kogoś kto boi się Sir Alexa. Różnice były widoczne i zrujnowały mecz jako widowisko.
W naszej drużynie iskierka życia zapalała się tylko wtedy, gdy widzieli jak Monster Masch uwalnia całą swoją złość na sędziego za czerwony kartonik. Obejrzyjcie powtórki, zobaczcie ilu ludzi musiało go powstrzymywać. Dlaczego nie robili tak ze Scholesem, Carrickiem, Ronaldo czy Andersonem?
Gdzie były wczoraj chęć i poświęcenie? Gdzie?
Mecz był przegrany już w momencie pokazania czerwonej kartki. 3:0 to w zasadzie najniższy wymiar kary, która mogła być o wiele wyższa.
Nie obwiniam o to managera. Wypuścił w bój zwycięską ekipę która była w formie zwyżkowej. Niestety, zbyt wielu z nich utrzymało to zblazowane podejście które pozwala na pokonanie Reading albo West Ham, a nie drużynę klasy światowej.
Jeśli ta porażka miała być testem tego jak daleko zaszliśmy, to polegliśmy sromotnie. Czegoś bardzo brakuje gdy gramy na wyjeĽdzie z którąś z drużyn z wielkiej trójki, dlatego tak bardzo boję się pojedynków z Arsenalem w Lidze Mistrzów.
Zbliżając się ku końcowi tego lamentu, wypatruję z oczekiwaniem przyszłotygodniowych derby. Można mieć tylko nadzieję na zmartwychwstanie kulejącej kampanii ligowej w naszym wykonaniu. A w międzyczasie, życzę powodzenia wszystkim tym, którzy będą celem żartów w nadchodzącym tygodniu. Pamiętajcie, zdobyliśmy go 5 razy.
Aaron Cutler
Ľródło: This Is Anfield
Autor: Alex
Data publikacji: 24.03.2008 (zmod. 02.07.2020)