Fairclough na temat Ligi Mistrzów, pięknych goli i Kuyta
Artykuł z cyklu Artykuły
Nic nie wskazuje na to, żeby popularność Liverpoolu malała, ponieważ klub przyciąga kibiców z całego świata. Sezon rozpoczął się na dobre i nie zaskakuje fakt, że podczas spotkań na Anfield odczuwa się prawdziwie międzynarodową atmosferę.
Zwłaszcza po sukcesie zespołu w Stambule zwiększyło się zainteresowanie LFC na całym globie i w obecnych czasach na mecze na Anfield podróżują kibice z każdej części świata. I to nie tylko na spotkania dorosłej drużyny The Reds – nawet na starcia oldboyów.
W ostatni weekend rozegraliśmy spotkanie z amatorską drużyną z Norwegii, która kibicuje Liverpoolowi z najbardziej oddalonego na północ punktu Europy. Ten zespół wywodził się z miasta o nazwie Nordkapp. W niedzielnym meczu to jednak Liverpool triumfował.
Przyjechał cały autokar wypełniony ich kibicami, więc miło nam się grało i było to niemal idealne zakończenie weekendu po tym, jak w sobotę Liverpool ograł Tottenham.
Od momentu utworzenia naszego stowarzyszenia siedem lat temu byli piłkarze byli zapraszani na kilka świetnych spotkań, które przypominały wspaniałą przeszłość – jednak z biegiem czasu jest nam coraz częściej grać w piłkę. Jest jeden kraj, który odwiedzamy regularnie – Norwegia. W Skandynawii żyje wielu kibiców The Reds i zawsze jest pod ogromnym wrażeniem ilości fanów, którzy oglądają nasze spotkania w tamtejszych rejonach.
Szanuję każdego kibica, który przemierza kilometry za swoją ukochaną drużyną, ale ludzie nie przestają mnie zaskakiwać pod względem poświęcenia, na które są zdolni, żeby zobaczyć spotkanie Liverpoolu.
Liverpool może być dumny, ponieważ jest jednym z najbardziej popularnych klubów na świecie i dzisiaj nawet kibice The Reds żyją w Pakistanie, czy Azerbejdżanie.
Prawdopodobnie wynika to z więzi, które wytworzyły się z norweskimi kibicami po tym, jak kilka lat temu w dość ciekawych okolicznościach rozegraliśmy spotkanie. Razem z Alanem Kennedym, Johnem Barnesem, Davidem Johnsonem i kilkoma innymi były zawodnikami LFC pewnego piątku rozegraliśmy zupełnie niezaplanowane spotkanie w parku w Liverpoolu. Bardzo szybko rozeszły się wieści, że Barnes gra na Clubmoor, więc zebrała się całkiem spora grupa kibiców, jednak nie pomogło to nam w osiągnięciu korzystnego rezultatu. Po zwycięstwie chłopcy z Floro uznali, że byliśmy łatwym przeciwnikiem i zaprosili nas do Norwegii, żeby jeszcze bardziej nas zmiażdżyć.
Oczywiście przyjęliśmy to zaproszenie, jednak byliśmy zdeterminowani, żeby zmazać plamę po porażce, więc tym razem lepiej się przygotowaliśmy i zebraliśmy wszystkie największe gwiazdy. W Norwegii wspaniale nas przyjęli i odzyskaliśmy wspaniałą reputację. Od tamtej pory odwiedziliśmy Floro – małe miasteczko na zachodzie kraju – już kilka razy i ciągle pozostajemy niepokonani na ich terenie.
W ostatnim tygodniu gościłem przedstawicieli naszego sponsora Carslberga podczas meczu z Newcastle – w tym gronie znalazło się kilka osób z USA, które po raz pierwszy w życiu widziały mecz w Premiership. Przed meczem wyraziłem nadzieję, że zapamiętają ten mecz, tą atmosferę do końca życia i na szczęścia piłkarze mnie nie zawieli. Na Anfield panowała wspaniała atmosfera, a Amerykanie mają jedno wspomnienie, którego nigdy nie zapomną – bramka Xabiego Alonso z ponad 60 metrów. Powiedziałem im, że przeżyli coś wyjątkowego, unikalnego, co dzieje się tylko na Anfield.
Niewiele było bramek w historii Liverpoolu, o których mówiło się więcej niż o trafieniu Xabiego, o tym golu będą ludzie rozprawiać do końca świata – jestem pewien, że za kilka lat dystans od bramki zostanie trochę wydłużony w opowieściach, choć tak naprawdę ciężko było trafić do bramki z jeszcze większej odległości.
Po jego golu z Luton w ostatnim sezonie w FA Cup oczekiwaliśmy, że Hiszpan nieraz jeszcze spróbuje takiego uderzenia, choć w środę chyba to zaskoczyło nas wszystkich. Już od samego początku jego przybycia na Anfield, byliśmy pod wrażeniem jego podań, więc nie powinniśmy się zdziwić widząc taką próbę przelobowania Harpera. Wszyscy obecni na stadionie cieszyli się, że bramkarz gości poślizgnął się i pozwolił piłce wpaść do bramki.
W jednym sprawozdaniu z meczu przeczytałem, że to był jeden z najbardziej spektakularnych goli w historii The Reds i dzięki temu tak na dobrą sprawę doszedłem do wniosku, że od momentu przyjścia Rafy na Anfield, widzieliśmy niejedną bramkę, która zostanie zapisana na kartach historii Liverpoolu.
Neil Mellor nie miał najdłuższej kariery na Anfeld, jednak opuszczając The Reds pozostawił kibiców z jednym wspaniałym wspomnieniem – wszyscy pamiętamy tą zwycięską bramkę w ostatnich minutach meczu z Arsenalem. Tamtego dnia Liverpool w pełni zasłużył na trzy punkty i nigdy nie zapomnę mojej reakcji na ten spektakularny strzał Neila, którym nie dał najmniejszych szans Lehmannowi. Z resztą gol Alonso w pierwszej połowie też nie był byle jaki – zdobył bramkę zza pola karnego po płynnej akcji zespołu.
Żadna kolekcja bramek nie byłaby pełna bez trafień Stevena Gerrarda. Pierwszy na myśl przychodzi gol w meczu z Olimpiakosem, który dał nam wiarę w końcowe zwycięstwo w Pucharze Europy. Grecy w drugiej połowie nie radzili sobie z naporem The Reds i w końcówce meczu Mellor zgrał piłkę głową do Gerrarda, a ten bez zastanowienia uderzył na bramkę.
Inną bramką Gerrarda, która teraz przychodzi mi na myśl jest trafienie z meczu z Aston Villą z ostatniego sezonu, gdy to popisał się fenomenalnym uderzeniem z ponad 25 metrów w sam róg bramki, obok bezradnego golkipera.
Wspaniałe bramki są jeszcze bardziej pamiętane, jeśli padły w wielki meczu i dla mnie nie było wielu wspanialszych wieczorów na Anfield niż pierwszy mecz z Juventusem. Graliśmy wtedy u siebie, chyba z najsilniejszą drużyną w Europie i ten niezwykły gol Luisa Garcii chyba pozostanie jednym z najwspanialszych w karierze Hiszpana, ponieważ nie dał najmniejszych szans najlepszemu bramkarzowi świata. Dla strzelca bramki każdy gol ma znaczenie, jednak czasem bramki są ważniejsze, gdy weĽmie się pod uwagę moment meczu, przeciwnika, czy bramkarza.
Jednym snajperem, który na długie lata zaznaczy swoją obecność na Anfield jest zawodnik, który już zyskuje ogromną sympatię kibiców. Mianowicie Dirk Kuyt – sprowadzono go, żeby strzelał bramki i Holender robi to, co do niego należy, pokonując już bramkarzy Newcastle i Tottenhamu. Jednak kibice są także pod ogromnym wrażeniem pracy i umiejętności technicznych jakimi dysponuje i dzięki tym atutom trafia do siatki. Kibice bardzo szybko zaczynają porównywać współczesne gwiazdy do Legend Anfield, ale byłem zaskoczony, gdy usłyszałem porównania Dirka do Kevina Keegana, a potem do Iana St Johna.
Muszę przyznać, że jeszcze nie dostrzegam tego podobieństwa. Kevin zawsze chciał być w centrum wydarzeń, często cofał się do linii pomocy, żeby inicjować akcje i nie wydaje mi się, żeby Dirk był podobnym typem zawodnika. Holender jest świetnym napastnikiem, a po pochwałach ze strony Martina Jola, Kuyt musiał w sobotę trafić do siatki. To dopiero początki Dirka, ale wydaje mi się, że on pasuje do angielskiej piłki i jeśli miałbym go do kogoś porównywać to chyba do Marka Hughesa (obecnego menadżera Blackburn).
Jutro wieczorem ponownie gramy w Lidze Mistrzów i będzie to pierwszy mecz na Anfield w tych rozgrywkach w tym sezonie, przeciwko Galatasaray. Po remisie na wyjeĽdzie z PSV teraz potrzebujemy zwycięstwa. Po kilku wygranych w Premiership miło będzie zapisać na koncie kolejne trzy punkty.
David Fairclough
Autor: Liverpoollover
Data publikacji: 26.09.2006 (zmod. 02.07.2020)