His place is here at Liverpool
Artykuł z cyklu Artykuły
„My place is here at Liverpool” - te słowa Fernando Torresa, wypowiedziane kilka dni temu, wlały hektolitry optymizmu i nadziei w czerwone serca. Zostaje. Nigdzie się nie rusza. Chce wciąż strzelać przed The Kop, ma tu przecież nadal tyle do zrobienia. Perezy, szejki – wara! A zresztą, gdzie byłoby mu lepiej, jak nie w rozkochanym w nim Liverpoolu, pulsującym w rytmie piosenki nazwanej jego imieniem. W miejscu, które tak naprawdę uczyniło z niego gwiazdę formatu światowego, zawodnika uważanego przez wielu za najlepszego specjalistę od zdobywania bramek na naszej planecie. Kto i gdzie dogrywałby mu piłki „na nos”, gdzie znalazłby swojego drugiego Gerrarda, przy którym dojrzał i okrzepł? Jaka siła mogłaby zmusić go do regularnego biegania po murawie innej niż zroszony dywan na Anfield? Torres chce zostać. To jego miejsce. Chce zostać, ale wymaga. I jeśli Liverpool ma Liverpoolem pozostać, lepiej te wymagania spełnijmy, gdyż jesteśmy od Torresa uzależnieni bardziej niż nam się wydaje.
Siedem bramek w ostatnich czterech spotkaniach robi wrażenie. Znając jednak Torresa, śledząc jego karierę, wiemy iż nie jest to dla niego nic nadzwyczajnego. Kiedy tylko dopisuje mu zdrowie, a drużyna solidnie pracuje w strefie środkowej, jest w stanie utrzymywać podobną średnią przez długi czas. Pozytywy płynące z jego gry są oczywiste; dość wspomnieć o skupianiu na sobie całej uwagi defensywy przeciwnika. Torres stał się zawodnikiem kompletnym, łączącym w sobie najlepsze cechy napastnika – siłę, szybkość i zimną krew. Normą stało się już obserwowanie go walczącego w środku pola, stopującego skrzydłowych przeciwnika czy też wyprowadzającego ataki. Bóg jeden raczy wiedzieć, gdzie byłby Liverpool dziś, gdyby Torres był zdrowy przez cały sezon. Sam diabeł każe nam jednak zastanowić się, gdzie będzie Liverpool jutro, bez Torresa. Dlatego też należy zrobić wszystko, aby ta szatańska wizja pozostała pobożnym życzeniem wszystkich tych, którzy szeleszcząc workami z pieniędzmi, uderzą do Purslowa i Beniteza w pierwszym dniu tegorocznego letniego okna transferowego. W to, że tacy chętni się znajdą, nie wątpię ani trochę.
Torres klubu opuszczać nie chce. Jest jednak realistą i doskonale zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. Żąda wzmocnień i trofeów. Realnych wzmocnień i realnych trofeów. Ma do tego pełne prawo i nikt nie powinien nawet oskarżać go o nielojalność. On sam na każdym kroku podkreśla, iż do wypełnienia ma jeszcze 3 lata kontraktu. Wszyscy jednak doskonale zdajemy sobie sprawę z realiów panujących we współczesnym wielkim i bezwzględnym biznesie, jakim jest piłka nożna. Trudno oszacować realną wartość Torresa. Biorąc jednak pod uwagę liczby padające w poprzednim okresie transferowym, nazwiska oraz kluby kręcące wielką futbolową karuzelą, 50 mln funtów wydaje się kwotą realną. Za takie pieniądze można zbudować całą drużynę, czego przykładem jest choćby AS Roma. Nie wydaje mi się jednak, aby taka gra była warta świeczki. Ilość bramek jakie Torres strzela, regularność z jaką to robi, wreszcie sława i popularność jaką przynosi to zarówno jemu, jak i klubowi jest nieprzeliczalna na funty i euro. Pamiętajmy, że nasze uzależnienie od Torresa ma charakter zarówno czysto piłkarski, jak i marketingowy. Torres to magnes, który przyciąga nie tylko bramki, ale także kibiców, sponsorów, media oraz innych piłkarzy. To nasza karta przetargowa - jedna z niewielu, a do tego najwartościowsza. Nie zmarnujmy jej.
W tym kontekście dziwnie brzmią słowa Beniteza, wskazujące na brak zależności między awansem do Ligi Mistrzów a budżetem transferowym. Możliwości są dwie: albo nasz budżet transferowy wynosi 0, a ewentualne zyski z awansu idą na spłatę długów, albo Benitez naprawdę będzie dysponował realnymi pieniędzmi, za które kupi obserwowanych przez siebie od dawna graczy (świadomie odrzucam możliwość odejścia Beniteza, przestałem już w to wierzyć). Pierwsza opcja jest katastrofą, przy drugiej wszystko zależy od Beniteza. Nowi zawodnicy są nam potrzebni jak tlen, paradoksalnie niezbędny jest choćby zmiennik dla Torresa. Purslow musi stanąć na głowie, żeby wzmocnić drużynę. Na głowie stanąć muszą i sami zawodnicy (Torres właśnie to robi), którzy zębami powinni wyrwać jak najwięcej z tego sezonu. Muszą go uratować, by przystąpić do budowy tego, na co liczą wszyscy kibice The Reds – mistrzowskiej drużyny. Dziś, to nie Gerrard, lecz właśnie Fernando Torres musi być jej fundamentem. To jest jego miejsce.
Autor: Openmind
Data publikacji: 29.03.2010 (zmod. 02.07.2020)