ATA
Atalanta
Europa League
18.04.2024
21:00
LIV
Liverpool
 
Osób online 0

W Utrechcie po staremu

Artykuł z cyklu Artykuły


To by było na tyle z chwalebnego powrotu. Dirk Kuyt wrócił wprawdzie na stare śmieci, lecz było to wydarzenie równie smutne co pomeczowe nagłówki w lokalnych gazetach.

O ile zawsze należy podkreślać, że remis w wyjazdowym meczu europejskich pucharów nigdy nie może być postrzegany jako beznadziejny wynik, o tyle trudno było nie odczuć zawodu z powodu poziomu tego bezbramkowego widowiska.

Choć przed pierwszym gwizdkiem fani mogli oczekiwać wielkiego meczu, przecież Liverpool - poza odpoczywającym Stevenem Gerrardem - wystawiał swój niemalże najmocniejszy skład, ostatecznie kibice - nie po raz pierwszy w tym sezonie - opuszczali stadion rozczarowani tym, jak bezpłodni w ataku zdawali się być podopieczni Roya Hodgsona.

Wczorajszy mecz zapowiadano jako największe piłkarskie wydarzenie na stadionie Utrechtu od czasu przyjazdu Realu Madryt w 1991 roku, zaś miejscowi kibice oczekiwali gradu goli podobnego do tego, jaki widzieli w dwumeczu z Celtikiem we wcześniejszej fazie rozgrywek.

Rzeczywistość okazała się jakże odmienna. Momentów, gdy obie strony ekscytowały swoją grą było jak na lekarstwo i pomijając dokładną analizę, mecz można scharakteryzować jednym prostym słowem – beznadzieja.

Choć na boisko wyszli tacy gracze jak Joe Cole, Raul Meireles czy Fernando Torres, jedyne na co było stać walczący o przełamanie Liverpool to gra siermiężna i rzemieślnicza.

Tym fanom The Reds, którzy zdecydowali się na krótką wycieczkę przez Morze Północne, piłkarze zgotowali naprawdę przykre widowisko. Torres całkowicie zawiódł, ale czemu się dziwić skoro kazano mu walczyć w główkowych pojedynkach w pobliżu linii środkowej lub gnać za piłką gdzieś w okolice bocznych chorągiewek.

Wszyscy chyba wiemy, że kluczową kwestią, jeśli chcesz wydobyć z Fernando to, co w nim najlepsze, jest powierzenie mu wykańczania akcji, czyli zadania wywołującego panikę wśród defensorów drużyny przeciwnej.

Cole i Meireles są wprawdzie zdolni obsłużyć napastnika doskonałym podaniem, lecz wczoraj rozrzucono ich na flankach, środek pola powierzając defensywnym pomocnikom - Lucasowi i Poulsenowi. Niestety, takie rozwiązanie oznaczało niezły bałagan.

Kolejnym aspektem wpływającym destrukcyjnie na naszą grę, była słaba dyspozycja Glena Johnsona –Anglik przygasł już po kilku sekundach, po pierwszym ostrzejszym kontakcie z przeciwnikiem.

Porównując jego obecną formę do tego, co prezentował 12 miesięcy temu, zaczynając swoją przygodę z drużyną gradem asyst i kilkoma golami, trzeba przyznać, że obecna kampania jest w wykonaniu Glena mocno rozczarowująca – za często zalicza głupie straty lub nie nadąża z powrotem na pozycję.

W chwilach takich jak wczorajsze, oczekujesz błysku od zawodnika sprowadzonego za tak wielkie pieniądze, tymczasem Johnson jest bezproduktywny – podobnie jak reszta drużyny, musi wiele poprawić w swojej grze.

We wcześniejszych latach Liverpool słynął z wojaży po całej Europie i zawsze przy okazji spotkań z rywalami klasy Utrechtu moglibyśmy być pewni, że zawodnicy nie będą się przemęczać, lecz tak czy inaczej pozostaną stroną dominującą.

Tymczasem wczoraj, w obliczu prawie bezrobotnego bramkarza gospodarzy – Michela Vorma – Utrecht był w stanie skoncentrować się na pressingu mając przed przerwą naprawdę dobre okazje do wyjścia na prowadzenie po akcjach Driesa Mertensa czy Tima Cornelisse.

Po gwizdu na przerwę, można było oczekiwać lepszej gry The Reds w drugiej połowie, lecz podobnie jak to miało miejsce w spotkaniach z Northampton czy Sunderlandem, całkowicie się pogubiliśmy.

Pepe Reina zaprezentował wielką przytomność umysłu udaremniając próbę Ricky van Wolfswinkela w 58 minucie lecz i on, niewiele później, zachował czyste konto tylko dzięki Meirelesowi , który zdołał wybić strzał Michaela Silberbauera zmierzający do pustej bramki.

Pomimo występu na niecodziennej dla siebie pozycji, Miereles mógł zaimponować, operując piłką rozsądnie, z zaangażowaniem, dając z siebie wszystko byle tylko cokolwiek zmienić.

Wysiłki przyniosły efekty z pewnym opóźnieniem, gdy Reina - w swoim stylu – stworzył kolegom doskonałą okazję posyłając świetną piłkę wprost na nogę Kuyta, który z kolei podał ją do Torresa i wydawałoby się, że rozstrzygnięcie losów spotkania jest na łasce i niełasce napastnika.

Normalnie, wyrok w postaci celnego strzału zostałby wykonany błyskawicznie, lecz tym razem Vorm zdążył stanąć na wysokości zadania przerzucając piłkę ponad poprzeczką. Co znamienne, był to szósty mecz, gdy sędziowie nie podyktowali nam ewidentnego rzutu rożnego.

Sytuacja ta, dodając wcześniejszy strzał Torresa posłany wysoko w trybuny, może być znakiem, iż jego forma nie jest taka jak być powinna; pamiętajmy jednak – o większości jego kolegów można powiedzieć to samo.

Pomijając nasz styl, należy wciąż mieć na uwadze, że nie przegraliśmy; remis daje nam pierwsze miejsce w Grupie K i o ile tylko dobrze zaprezentujemy się z Napoli, nasze starania zostaną zapewne nagrodzone awansem do fazy pucharowej Ligi Europy.

Oczekiwanie aż Liverpool wrzuci wyższy bieg wydaje się prawdziwą męczarnią i warto w tym miejscu wsłuchać się w opinie wyrażane zaraz po meczu przez zawodników Utrechtu oraz holenderskich dziennikarzy.

Jeśli tylko gospodarze zagraliby odrobinę odważniej wygraliby. To było coś, czego nigdy nie oczekiwali. Wczorajszy mecz powinien być dla Liverpoolu nauczką – odkryjmy na nowo agresywny styl, zacznijmy grać na miarę naszej dawnej reputacji.

Dominic King



Autor: Rossmann
Data publikacji: 01.10.2010 (zmod. 02.07.2020)