LIV
Liverpool
Premier League
31.03.2024
15:00
BHA
Brighton & Hove Albion
 
Osób online 1011

The Reds zaczynają wracać do zdrowia

Artykuł z cyklu Artykuły


Zmożony chorobą właściciel musiał położyć się do łóżka, za to piłkarze podnieśli się w końcu ze swoich. Grypa przeszkodziła Johnowi W. Henriemu w debiucie na Anfield, wygląda na to jednak, że Liverpool wychodzi powoli z gorączki. Henry poczuł się źle po dwu najbardziej dramatycznych i wyczerpujących tygodniach w swoim życiu, nie da się jednak tego porównać z tym, co czuł każdy fan Liverpoolu po dwóch najbardziej demoralizujących i przygnębiających miesiącach, jakie żywi pamiętają.

Roy Hodgson przyznał, że obecny spadek formy The Reds, lecących w dół w rankingu z zadziwiającą prędkością i zawstydzanych regularnie, przypomina chorobę, której coraz gorsze objawy wszyscy mogą dostrzec - wystarczy rzut oka na tabele Premier League. Nawet jeśli przybycie New England Sport Venture, jako nowych właścicieli klubu, pomogło w złagodzeniu pewnych napięć, obawa i niepewność ciągle będą obecne, niezależnie od tego czy Henry usiadł na miejscu dyrektora, podczas wczorajszego występu przeciwko Blackburn Rovers. Na szczęście pragnienie Henriego i każdego fana Liverpoolu spełniło się dzięki pierwszemu od 29 sierpnia domowemu zwycięstwu, a także dzięki występowi, który był bez wątpienia najlepszym dotąd pod kierownictwem Hodgsona. Błędem byłoby jednak stwierdzenie, iż to znaczy, że w liverpoolskim domu przywrócono porządek - oczywiście, że nie. Faktem natomiast jest, że po raz pierwszy od pewnego czasu, zadowolenie jest głównym uczuciem, z którym rozpoczyna się nowy tydzień pracy.

- Nie chce sugerować, że nagle wszystko jest w porządku - powiedział pragmatyczny Hodgson - Dla mnie było to niezłe zwycięstwo, odniesione nad wymagającym przeciwnikiem. Myślę, że zasłużyliśmy na to w pełni. Jestem również szczęśliwy ze względu na to, jak zespół grał podczas pierwszych 70 minut

Powinien być. Gdyby Liverpool był odrobinę bardziej bezwzględny, mógł rozstrzygnąć to jednostronne spotkanie na długo przed bramką Torresa, dającą im ponownie prowadzenie. Pierwsze bowiem, osiągnięte dzięki golowi Sotiriosa Kyrgiakosa, zostało utracone po samobójczej bramce Jamiego Carraghera. Dokładniejsze podania, w lepszym tempie, presja od pierwszego gwizdka, a także niedanie Blackburn najmniejszej szansy na dostosowanie się do dwu ulubionych słów ich karykaturalnego Sama Allardyca - "długą piłką" - to wszystko powinno dać Liverpoolowi nawet wyższe zwycięstwo. Allardyce, prawdopodobnie po raz pierwszy w ciągu swej menadżerskiej kariery, zgodził się z tym, że Blackburn dostało na Anfield to, na co zasłużyło - czyli nic. Jednak nawet on, człowiek, który powie Ci, że coś jest czarne, mimo iż widzisz, że jest białe, miałby problemy z kwestionowaniem ostatecznego wyniku.

I tu trzeba zadać pytanie: co się zmieniło? Oczywiście to nie czyni nagle Liverpoolu najlepszym zespołem w kraju - statystycznie nie jest przecież nawet najlepszy w mieście - jednak gdyby drużyna grał z takim wigorem miesiąc temu, nie byłoby szans, żeby Hodgson znalazł się teraz w takich kłopotach. Wszystko wyglądało należycie od samego początku. Czwórka obrońców pracowała spójnie, Lucas i Raul Meireles wiedzieli kiedy ruszyć do przodu, a kiedy zostać (czyżby miało to jakiś związek z tym, że dla obojga portugalski to język ojczysty?), natomiast grający przed nimi napastnicy działali efektywnie. Maxi Rodriguez, przykładowo, rozegrał najlepszy mecz odkąd Hodgson został menadżerem, wykonując swoją pracę w prosty i elegancki sposób, Steven Gerard był ciągłym zagrożeniem, natomiast Joe Cole zostawił koszmar z Goodison Park za sobą i dostarczał Torresowi świetnych piłek. Jedna z serii podań, z początku drugiej połowy, pokazała wracającą pewność siebie. Piłka przeszła z lewej na prawą, przez Meirelesa, Gerrarda, Torresa, Maxiego i Cola, w pewnych chwilach z odrobiną nonszalancji, powodując że głowy piłkarzy Blackburn kręciły się nieustanie.

Tak to mniej więcej wyglądało. Trzeba było tego jednego gola, by w końcu złamać przeciwników. Gdyby jednak piłkarze Liverpoolu trzymali ich dalej na dystans i gdyby Phil Dowd podyktował rzut karny po faulu na Kyrgiakosie, mogło by się to zakończyć szaleńczą rzezią. Po długim oczekiwaniu można było w końcu oglądać mecz, podczas którego każdy z piłkarzy w czerwieni starał się zdobyć tytuł najlepszego zawodnika spotkania. Meireles stał się lepszy w ciągu tygodnia, a Carragher zagrał tak, że Hodgson nazwał go Carlosem Alberto.

Niezależnie jednak od tego jak dobrze wszyscy grali, nikt nie mógł się równać z wyróżniającym się Kyrgiakosem, który był niczym jedna z kolumn Partenonu. Najlepszy sposób w jaki można go wynagrodzić to stwierdzenie, że w pełni zasługuje na miejsce w wyjściowej jedenastce. Być może nie jest najwyższej klasy środkowym obrońcą i na pewno nie da się powiedzieć żeby był najszybszy, jednak za każdym razem kiedy gra, daje z siebie wszystko, z dumą nosi koszulkę Liverpoolu i zawsze chcę pomóc zespołowy w osiągnięciu zwycięstwa. Innymi słowy - zależy mu. Odkąd popełnił błąd w meczu Ligi Mistrzów z Lyon, w listopadzie zeszłego roku, rzadko zdarza mu się zrobić coś nie tak i w efekcie szybko zdobywa sobie wsparcie siedzących na The Kop. Można dyskutować, czy kiedykolwiek zdobędzie takie uznanie jakim cieszy się Torres, jednak o ile jego gol był mile widziany o tyle ten, który zdobył Hiszpan świętowano raczej z uczuciem ulgi. Zniżka formy, jaką obserwowaliśmy w ostatnich tygodniach spowodowała, mówiąc delikatnie, że widoki nie były najlepsze. Jednak obraz Torresa śmiejącego się i pozdrawiającego fanów był zapewnieniem, że nadchodzą lepsze dni.

Fakt, iż Liverpool ciągle znajduje się w strefie spadkowej wymaga, by spojrzeć na całą sytuacje z odpowiedniej perspektywy. Nie będzie im łatwo w niedzielnym spotkaniu z Bolton Wonderers, jednak w końcu można odnieść wrażenie, że w powietrzu unosi się nadzieja na powrót do zdrowia. Po tak długim czasie smutku i mroku jest to czymś z czego należ się cieszyć.

- Gdybyśmy do przerwy prowadzili kilkoma golami, nikt nie miałby niczego do powiedzenia. To było naprawdę zasłużone zwycięstwo - tymi słowami Roy Hodgson zasugerował, że dzięki rosnącej pewności Liverpoolu mecz mógł zakończyć się pogromem.

- Nie pozwolilibyśmy Fernando Torresowi na zdobycie bramki, gdybyśmy mieli na boisku Chrisa Sambę lub Ryana Nelsona - zgodnie z przewidywaniami, Sam Allardyce szuka usprawiedliwienia dla porażki poniesionej przez Blackburn.

Dominic King



Autor: Asfodel
Data publikacji: 25.10.2010 (zmod. 02.07.2020)