LIV
Liverpool
Premier League
14.12.2024
16:00
FUL
Fulham
 
Osób online 1650

Hodgson będzie spał spokojnie

Artykuł z cyklu Artykuły


Gdy tydzień temu menedżer Liverpoolu, Roy Hodgson, rozpływał się nad grą swoich piłkarzy, wielu otwierało szeroko oczy ze zdumienia.

Wczorajszym, podobnym pochwałom trenera, w trakcie konferencji na Anfield, towarzyszyły już tylko zgodne potakiwania.

Było lepiej. O wiele lepiej.

Nigdy najprawdopodobniej nie dowiemy się, jakie rzeczywiste znaczenie miało niedzielne zwycięstwo nad Blackburn, lecz jedno możemy przyjąć z dużym prawdopodobieństwem – dzięki niemu Hogdson zyska trochę spokoju podczas przygotowań do niedzielnej wyprawy przeciwko Boltonowi.

Konsekwencją ostatnich, ponurych chwil na Anfield, był ogrom presji jaka ciążyła na barkach szkoleniowca, który musiał dodatkowo mierzyć się z pogłoskami o swoim rychłym zwolnieniu.

„Jestem tutaj na dłużej”, przekonywał Anglik, ale biorąc pod uwagę niezadowolenie kibiców oraz chcących im się przypodobać nowych właścicieli, musiał zdawać sobie sprawę, iż czas płynie na jego niekorzyść.

Jedynym lekarstwem na zbicie gorączki plotek wydawały się wygrane; wczoraj najwidoczniej zaczęto wprowadzać tę kurację w życie.

Najważniejsze oczywiście były bezcenne punkty, lecz za nie mniej istotny dla spokoju Hodgsona należy uznać również styl, który znacząco odbiegał od tego, z czym mieliśmy do czynienia w wykonaniu The Reds we wcześniejszych fazach kampanii.

Dominacji Liverpoolu nie odzwierciedla skromny wynik, dlatego, biorąc pod uwagę obecną sytuację klubu, nie może nikogo dziwić stres i zdenerwowanie, jakie towarzyszyły ostatnim minutom poprzedzającym końcowy gwizdek.

Wprawdzie choroba uniemożliwiła pojawienie się na meczu właścicielowi New England Sports Ventures – Johnowi Henry’emu – jednakże na trybunach zasiadł prezes spółki, Tom Werner, który nie omieszka zapewne złożyć pozytywnego sprawozdania swojemu koledze.

- Jestem pewien, że John Henry dowie się o naszej dzisiejszej dyspozycji i będzie zadowolony - powiedział Roy Hodgson.

- Mamy nadzieję na równie dobry występ, gdy przybędzie on na nasz mecz następnym razem, co jak sądzę nastąpi po konfrontacji z Boltonem.

Zobaczyliśmy wczoraj niemalże tą samą jedenastkę, która wyglądała bezradnie i bezbronnie na Goodison Park siedem dni wcześniej, lecz piłkarze Liverpoolu zmienili się nie do poznania.

Gdy od pierwszych minut spotkania gracze The Reds rzucili się na połowę Blackburn, można było odnieść wrażenie, że to poprzedzające mecz, porywające wykonanie You’ll Never Walk Alone przez Gerry’ego Marsdensa odniosło pożądany efekt.

Sam Allardyce nie należy do ludzi, których nie trzeba dwa razy zapraszać, jeśli nadarza się okazja do wbicia Liverpoolowi noża w plecy, więc zapewne przed meczem oblizywał wargi planując nasze upokorzenie.

Rzeczywistość nie była dla niego pomyślna, gdyż jego podopieczni przez większość spotkania nie mieli okazji by rozwinąć skrzydła.

Zbyt często w tym sezonie The Reds cofali się głęboko, oddając inicjatywę przeciwnikom.

Wczoraj byliśmy ustawieni wysoko i chwyciliśmy byka za rogi. Narzuciliśmy dobre tempo, agresywny styl, więc naciskane Blackburn popełniało sporo błędów.

Mieliśmy do czynienia z dokładną odwrotnością tego, czego zdenerwowani scouserzy doświadczyli trzy tygodnie temu, przy okazji potyczki z Blackpool, gdy podopieczni Hollowaya wywozili od nas komplet punktów.

W pierwszej połowie wczorajszego spotkania, jedynie heroizm Paula Robinsona stawał na drodze zawodnikom The Reds.

W niedzielne popołudnie, byliśmy również świadkami przemiany Fernando Torresa, który niczym nie przypominał nieudolnego napastnika opuszczającego z pochyloną głową murawę na Goodison. Hiszpan kąsał Blackburn od pierwszego gwizdka aż do ostatnich minut, terroryzując obronę przeciwnika osłabioną niecnością doświadczonych: Chrisa Samby i Ryana Nelsena.

Zwycięski gol – dopiero drugi autorstwa Torresa w tym sezonie – był nagrodą za jego zaangażowanie.

Za plecami napastnika oglądaliśmy ruch i pomysłowość, czyli coś, czego brakowało do tej pory pomocnikom Liverpoolu.

Maxi Rodriguez w samej pierwszej połowie pokazał więcej, niż we wszystkich wcześniejszych dziesięciu meczach. Rwąc się do odbierania piłki, pracując niestrudzenie oraz prezentując kilka wspaniałych zagrań, pomógł rozmontować obronę Blackburn, nagle przypominając wszystkim, że jest reprezentantem Argentyny.

Także Raul Meireles zaliczył swój najlepszy dotychczas występ w czerwonej koszulce, więc decyzja Hodgsona o oszczędzaniu jego, Torresa oraz Gerrarda, podczas czwartkowej potyczki z Napoli, wydaje się w pełni uzasadniona.

Lucas Leiva, będący zazwyczaj kozłem ofiarnym niepowodzeń Liverpoolu, pokazał tym razem na co go stać, zaś Joe Cole udowodnił niedowiarkom, dlaczego jego przybycie na Anfield fetowane było tak doniośle.

Oprócz jakości, zaprezentowaliśmy również charakter.

Kiedy po błędzie Paula Konchesky’ego, Jamie Carragher skierował piłkę do własnej siatki, wydawało się, że koszmar powraca. Z prowadzenia, na które wyszliśmy za sprawą wybitnego wczoraj Sotiriosa Kyrgiakosa, cieszyliśmy się jedynie przez dwie minuty, gdy nagle niezasługujące na bramkę Blackburn zdołało wyrównać.

Jednakże reakcja jedenastki Hodgsona była stanowcza. Liverpool nie dał pozbawić się zwycięstwa.

Menedżer The Reds odmówił spekulacji, jakie konsekwencje w stosunku do niego zostałyby wyciągnięte w przypadku kolejnej porażki, ale zaciśnięte pięści i uraz ulgi na jego twarzy po końcowym gwizdu mówiły same za siebie.

- Było wiele plotek, lecz to wszystko jedynie szum medialny; 'przegrywacie dwa mecze, zwalniamy trenera i zaczynamy wszystko od nowa' - skomentował Hodgson.

- Odcinam się od tego. Nikt nie wie co siedzi w głowie właścicielom.

Tydzień temu panowie z New England Sports Ventures zastanawiali się pewnie, czy przypadkiem nie porwali się z motyką na słońce. Wczoraj otrzymali pierwszą spłatę swojej inwestycji. Standardy zostały ustanowione.

James Pearce



Autor: Rossmann
Data publikacji: 25.10.2010 (zmod. 02.07.2020)