Występ Torresa dający nadzieje bossowi
Artykuł z cyklu Artykuły
Przez chwilę wszystko na Anfield wyglądało jak za starych dobrych czasów. Po końcowym gwizdku menedżer Liverpoolu stał na boisku, ciesząc się z ciężko wywalczonego zwycięstwa, obejmując piłkarzy, pozdrawiając The Kop i robiąc wszystko, by wyglądało na to, że firma jest zjednoczona pod jego przywództwem.
Gdyby goście z innego świata znaleźli się wtedy w tym miejscu, z pewnością zastanawiałby się skąd to całe gadanie o kryzysie jaki dotknął klub. Zobaczyliby Roya Hodgsona, który zamiast mieć na twarzy wyraz winy, szczerzył się szeroko. Wyciągnęli by wniosek, że nie trzeba wiele czasu, by jego obliczę pojawiło się wyhaftowane na banerach The Kop, pośród minionych bóstw.
Co tylko potwierdza jak mylące może być pierwsze wrażenie.
Oczywiście, tłum nie powtarzał sarkastycznych przyśpiewek, które odbijały się echem na Anfield, po beznadziejnej porażce z Wolves. Nie było też tęsknych wołań o Dalglisha ze strony niezadowolonych stałych bywalców, niecierpliwe oczekujących powrotu ich bohatera. Po tygodniu morderczych walk, nieustannego narzekania w rozmowach telefonicznych i umieszczanych online petycji, domagających się natychmiastowego zwolnienia Hodgsona, fani posłuchali wezwania Króla Kenniego, który przed meczem prosił o jedność. Zajmujący miejsca na The Kop zdzierali sobie gardła, wierząc w zwycięstwo.
Jednak Hodgson - i jego udział w zwycięstwie, które nastąpiło niedługo po porażce z Wolves - pozostał niezauważony. Nikt nie śpiewał jego imienia. Nikt nie odpowiedział na jego aplauz. Jego obecność na Merseyside była tak mile widziana jak wicepremiera na spotkaniu ze studentami (protestującymi aktualnie przeciwko cięciom w budżecie - przyp. red.) - wyglądało to tak, jakby nie miał on nic do czynienia z wynikiem meczu.
Prawdziwy dowód niepewności jego pozycji był, jednakże, wypisany dużymi literami na Anfield Road End, gdzie tysiące pustych miejsc stały się natychmiastową krytyką jego rządów. Każdy niesprzedany bilet będzie odnotowany przez nowych amerykańskich właścicieli, którzy mówili o swojej ambicji, by rozwinąć stronę biznesową i o potrzebie maksymalizacji dochodów. Nie wspominali natomiast o zwiększeniu ilości wolnych miejsc.
Jednak mimo wspomnianego braku docenienia, znalazł się cień nadziei dla Hodgsona. Możliwe, że to zwycięstwo przedłużyło jego czas w pracy, którą opisuje jako najlepszą na świecie. Taka możliwość pojawiła się nie dzięki przyzwoleniu tłumu, nawet nie dzięki zdobytym trzem punktom, ale dzięki wysiłkowi jaki włożyli w mecz piłkarze. A zwłaszcza jeden z nich. Od początku sezonu apatia Fernando Torresa była wykorzystywana przeciwko Hodgsonowi. El Nino wyglądał na piłkarza u którego brak motywacji osiągnał jakiś abstrakcyjny wymiar. Jeśli Hodgson nie jest wstanie wydobyć z Torresa tego, co najlepsze - argumentowano - jaki sens jest trzymać go na pozycji menedżera?
Jednak występ Hiszpana przeciwko Boltonowi był elektryzujący - Torres szalał naprzeciw obrony gości, grając i zdobywając bramkę z werwą, która uczyniła jego nazwisko legendą na Anfield. Jeśli to będzie początek nowych relacji pomiędzy tą parą, jeśli menedżer będzie mógł wydobyć jeszcze więcej zwycięskich wysiłków, takich jak z nr. 9 Liverpoolu, wtedy rozmowa na temat jego następcy chwilowo ucichnie.
- Fernando, jakiego widzieliśmy w środę i Fernando, jakiego widzieliśmy dzisiaj, to dwaj zupełnie inni ludzie – powiedział Hodgson.
Od tego który z jego piłkarzy wykaże się w środę, w meczu przeciwko Blackburn zależeć będzie to czy Hodgson będzie mógł dalej kuśtykać. Mimo całej złożoności współczesnego futbolu, jego przyszłość jako menedżera zależy od czegoś tak prostego.
Puste miejsca na Anfield
W sobotę na trybunach było 10,000 wolnych miejsc, co czyni drugą najniższą frekwencję na Anfield w ciągu ostatnich 10 lat.
35,064 Portsmouth, 14. grudnia 2004
35,400 Bolton, 1. stycznia 2011
36,231 Man City, 18. luty 2001
37,163 Fulham, 12. grudnia 2002
37,697 West Ham, 19. kwietnia 2010
Jim White
Autor: Asfodel
Data publikacji: 03.01.2011 (zmod. 02.07.2020)