Czarne chmury wciąż nad nami
Artykuł z cyklu Artykuły
W sobotę przez godzinę Liverpool grał paskudnie. Lecz potem, w ostatnich 30 minutach, przystąpił do oblężenia Chelsea, przeobrażając finał Pucharu Anglii w fascynujący dramat, który rozładował nerwową energią u każdego, kto był na Wembley.
To alegoria, w której pojawia się cały sezon Liverpoolu: dwie trzecie koszmarna, jedna trzecia dobra. Mimo niepowodzenia w zakwalifikowaniu się do Ligi Mistrzów, drugie zwycięstwo w finale pucharu mogło przechylić szalę w stronę dodatnią przy dokonywaniu oceny tego napiętego sezonu. Zamiast tego słabości Liverpoolu zostały nakreślone tak brutalnie, że zbiera się na letni rachunek sumienia.
Większość pytań będzie dotyczyć roli, jaką Kenny Dalglish odgrywa w klubie. Menedżer Liverpoolu zabrał się za swój zespół i taktykę, lecz rzeczy przyjęły spektakularnie zły obrót. W pierwszej jedenastce został pominięty Andy Carroll, co pozostawiło zespół bez punktu odniesienia. Liverpool próżnował w swoim największym meczu sezonu, jak gdyby urządzał sobie właśnie poranny trening po przyjęciu towarzyskim na koniec rozgrywek.
Zaczynając od linii bocznej, a kończąc na pierwszej linii frontu, Liverpool był pozbawiony pomysłów. Głęboki marazm na boisku był widoczny tak bardzo, że prosiło się o zmianę, nim jeszcze Ramires strzelił na początku gola. Zanim menedżer zaczął podejmować działania, Chelsea prowadziła już dwiema bramkami.
Niewielu graczy Liverpoolu zasłużyło na jakieś uznanie po ponurej godzinie gry na Wembley. Zawodnicy, na których Dalglish oparł swoją przyszłość latem ubiegłego roku byli szczególnie słabi. Jose Enrique pokazał się w komicznie nieudolny sposób, natomiast Jordan Henderson spędził to popołudnie w stanie nieszczęsnej anonimowości. Craig Bellamy przekonał, dlaczego był do wzięcia za darmo; talent napastnika ulega stopniowej degradacji przez wiek i kontuzje. Był on smutnym cieniem swojej dawnej świetności.
Bellamy przynajmniej miał wymówkę. Stewart Downing nie miał żadnej. Dalglish pragnął sprawdzonego zawodnika z Premier League zeszłego lata i wydawało się, że Downing spełnia kryteria. A jednak ciężko przypomnieć sobie, jak 27-latek dokonywał wyczynów w niezliczonych meczach dla Middlesbrough, Aston Villi czy reprezentacji Anglii. Trudno pamiętać, że występuje dla Liverpoolu.
Downing nie postraszył wielu obrońców, ale to on może być tym, który rozniesie w strzępy karierę swojego menedżera.
Jeszcze powyżej dwóch ostatnich miesięcy wyglądało na to, że Carroll będzie największą pętlą na szyi Dalglisha. Jednakże kosztujący 35 milionów funtów napastnik zaczął się rozwijać. Przez końcowe pół godziny na Wembley przeobraził mecz, poruszając się z inteligencją i siłą. Obrócił się w polu karny, przez co miotał się John Terry, a następnie strzelił bramkę, dzięki której drużyna wróciła do gry. Pozostawienie Carrolla na ławce było wielce błędną oceną. Jeśli pierwsza godzina na Wembley należała do Didiera Drogby, to 23-latek zdominował ostatnie 30 minut gry. Będąc w szczytowej formie, Drogba może fizycznie zawładnąć każdą defensywą. Carroll przejawia zdolności i siłę, aby pójść w ślady reprezentanta WKS.
Jednakże problemy Liverpoolu rozprzestrzeniają się daleko poza boisko. Mało prawdopodobne jest, że menedżer otrzyma tego lata fundusze podobne do tych, które wydano w ubiegłym roku. Najnowsze księgi rachunkowe, opublikowane w zeszłym tygodniu, pokazują, że niepokój finansowy, który prześladuje klub od 2008 roku jeszcze nie ustąpił. Włodarze nie będą pompować pieniędzy w drużynę i Dalglish - czy każdy nowy menedżer - będzie musiał sięgnąć do niedojrzałego systemu szkolenia, żeby ukryć niedociągnięcia. W takich okolicznościach zmiana menedżera sprowadziłaby na manowce. Niemniej jednak, po tym jak Liverpool tak długo dryfował bez celu, John W. Henry może poczuć chęć do wywołania złudnego wrażenia przywództwa i dokonać zmiany na ławce trenerskiej.
Oczekiwania głównego włodarza były wysokie na początku sezonu. Celował on w miejsce w pierwszej czwórce i powrót Dalglisha do klubu spotęgował tę wiarę. Wyczyny Szkota jako piłkarza, a także sukcesy podczas jego poprzedniej kadencji na stanowisku menedżera zdawały się udowadniać, że był zdolny do cudów. Ale nie jest. Dostał w spadku bałagan i sobota pokazała, jak wiele pracy jeszcze trzeba zrobić.
Chaos na boisku znajduje odzwierciedlenie poza nim. W tym tygodniu Chelsea poczyniła pierwszy krok w kierunku opracowania nowego stadionu przy Elektrowni Battersea, a tymczasem Liverpool pozostaje zakorzeniony na Anfield niczym królik w świetle "finansowego fair play". Henry najwyraźniej nie rozumie jednego podstawowego faktu: nie da się rozwinąć starego obiektu w stylu Fenway Park.
Pozwolenie na budowę na terenie Stanley Park wygasa w tym miesiącu, ale magistrat w Liverpoolu nie chce być postrzegany jako ten urząd, który popędza klub do działania wbrew jego najgłębszym przekonaniom. Czekają na to, aż Henry dojdzie do wniosku, że ma tylko jedną opcję. To może być destrukcyjna gra na zwłokę do momentu, gdy Amerykanie zaczną dostrzegać sens.
Martin Broughton, który sprzedał klub firmie inwestycyjnej Fenway Sports Group, oświadczył, że wybudowanie stadionu było niezbywalnym elementem każdej transakcji. Dlaczego ten warunek został odrzucony 19 miesięcy temu dziś trudno ustalić. Nawet Christian Purslow, dyrektor zarządzający, który wspierał Broughtona w pozbawieniu władzy poprzednich właścicieli klubu, wyraził zdziwienie, że nie zapadły żadne postanowienia w kwestii stadionu.
- Jeśli jestem czymś rozczarowany pod rządami nowych właścicieli, to muszę wskazać na stadion, gdyż ten temat prowadzi donikąd - powiedział wczoraj. - To kluczowa sprawa. Arsenal już nas wyprzedził. Jeśli Chelsea wybuduje ten stadion, wtedy kolejny zespół ustawi się przed nami w kolejce.
Kadencja Purslowa w klubie była nacechowana szeregiem złych decyzji, ale nawet jego najzagorzalsi krytycy skiną tylko głową jako znak na potwierdzenie wczorajszych słów.
Liverpool nadal stoi w miejscu, podczas gdy reszta posuwa się mocno do przodu.
Można tylko zgadywać, jakie będzie następne posunięcie głównego właściciela. Jeśli istnieje strategia, to nie jest ona taka oczywista. Na Anfield brakuje dyrektora generalnego, który zapewni silne przywództwo, natomiast przelotne wizyty amerykańskich włodarzy nic nie robią, żeby wypełnić próżnię.
Ian Ayre, obecny dyrektor zarządzający, to kolejny człowiek, który nadal ciągnie za sobą smród z epoki Gilletta i Hicksa. Nieskuteczne działania przy sprawie Luis Suarez-Patrice Evra to symbol intelektualnej apatii u podstaw klubu.
Dalglish zasługuje na kolejną szansę. Miały miejsce takie momenty, kiedy zespół grał w stylu, który wskazywał na lepszy czasy. Istnieje jednak wiele kwestii, którymi należy się zająć.
Klub potrzebuje lepszego i bardziej spójnego kierownictwa od góry do dołu. Zwycięstwo Carling Cup dołoży odrobinę srebra w gablocie z pucharami, ale ostatecznie ten sezon był porażką. Anfield nie może sobie pozwolić na kolejny taki rok.
Tony Evans, redaktor naczelny sekcji futbolu The Times
Autor: Damian
Data publikacji: 07.05.2012 (zmod. 02.07.2020)