LIV
Liverpool
Premier League
05.05.2024
17:30
TOT
Tottenham Hotspur
 
Osób online 1134

12 miesięcy później

Artykuł z cyklu Głos LFC.pl


Kiedy rok temu Roy Hodgson podejmował kolejną ze swoich genialnych decyzji, po której Alberto Aquilani musiał pożegnać się (na szczęście tylko na rok) z czerwoną koszulką Liverpoolu, chyba nikt nie podejrzewał, że przez tych 12 miesięcy dojdzie do tak wielu pozytywnych i nieoczekiwanych wręcz zmian zarówno na Anfield, jak i w karierze naszego włoskiego pomocnika.

Nie ukrywam, że decyzja o wypożyczeniu Alberto do Juventusu była dla mnie olbrzymim rozczarowaniem. Tym większym, że był to czas, kiedy tak naprawdę Aquilani mógł po raz pierwszy zacząć przygodę z LFC na dobre. Po trudnym, w wyniku długo leczonej kontuzji, sezonie 2009/2010, w którym i tak kilkukrotnie udowodnił swój niewątpliwy talent i potencjał, Alberto przystępował do nowego sezonu po dobrze przepracowanym okresie przygotowawczym i pełen nadziei na odegranie ważnej roli w drużynie. Nie dostał jednak na to szansy, mimo iż Roy Hodgson na kilka dni przed umową z Juventusem zapewniał, że bardzo na Włocha liczy.

Kompletnie niezrozumiała i pozbawiona logiki wizja drużyny Roya Hodgsona, okazała się zgubna w skutkach. Roy okazał się prawdziwym indywidualistą, gdyż inni trenerzy na jego miejscu mieliby zamiar wzmocnić, a nie osłabić swój zespół. Najlepszym tego przykładem jest zamiana Insuy na Konchesky'ego, a także wymiana z Juventusem Aquilani - Poulsen. Prawda, że to posunięcia, które już na papierze wyglądają na co najmniej zastanawiające?

Totalna przewidywalność drużyny i jej nieporadność na krajowym podwórku była powodem do niemałego wstydu dla klubu, jak i wszystkich związanych w jakiś sposób z the Reds - przede wszystkim kibiców, z którymi Roy w krótkim czasie zdołał popaść w niemały konflikt. Cała ta sytuacja miała jednak... dobre strony.

Nowi właściciele nie musieli szukać pretekstu do zwolnienia Hodgsona. Efekty pracy Roya, a w zasadzie ich brak, stanowiły solidną podstawę do podjęcia takiej, a nie innej decyzji. W rezultacie, stery drużyny Anfield Road powierzone zostały Kenny'emu Dalglishowi. Legenda Liverpoolu podjęła się ciężkiego zadania. Szkot obejmował drużynę, którą można było określić mianem "tonącego okrętu". Dodatkowo ryzykował nadszarpnięciem swojego autorytetu, wracając do menadżerki po wielu latach przerwy. Na domiar złego, Dalglishowi psikusa sprawił Fernando Torres, w którym King pokładał wielkie nadzieje i któremu do pomocy sprowadził Luisa Suareza. Szkot poradził sobie z zaistniałą sytuacją wzorowo, dając jasno do zrozumienia, że "w jego drużynie będą ci, którzy chcą tu być". Z perspektywy dzisiejszego dnia można powiedzieć, że styczeń 2011 był kluczowym momentem w dążeniu do odbudowania dawnej potęgi Liverpoolu.

Ale wróćmy do Alberto. W tym samym czasie Włoch rozgrywał solidny sezon w przeciętnie grającej "Starej Damie". Szczególnie w pierwszej części sezonu stanowił o sile włoskiej drużyny, a co najważniejsze, udowadniał, że problemy związane z kontuzją zdecydowanie ma już za sobą. Z pewnością obserwował również to, co działo się w zespole, z którego został w tak nieładny sposób oddelegowany. Widział, że drużyna gra słabo, na dodatek w klubie pojawił się nowy menadżer (już drugi po Rafaelu Benitezie, czyli osobie, która sprowadziła go na Anfield). Z pewnością w głowie Alberto pojawiały się różnorodne myśli. Będąc niepewnym swojej przyszłości, coraz częściej pojawiały się jego wypowiedzi, w których mówił, że dobrze jest mu we Włoszech i chciałby tam zostać (nie było jednak ani jednej negatywnej względem Liverpoolu). Wiele wskazywało na to, że tak też się stanie.

Po kilku tygodniach ukazały się jednak informacje, że Juventus nie będzie w stanie zapłacić uzgodnionej kwoty wykupu, co sprawiło, że Alberto był jeszcze bardziej niepewny swoich losów. Prawdopodobnie odbiło się to w jakiś sposób na jego grze, która nie była już równie dobra, jak w pierwszej części wypożyczenia. Sytuacji nie poprawił też fakt, że na Anfield coraz więcej osób zapominało o Alberto, mając na uwadze zaliczającego kilka świetnych występów Raula Meirelesa.

Aquilani dostał wówczas jednak sygnał od Kenny'ego Dalglisha, który dzielnie kontynuował misję odbudowy reputacji Liverpoolu. Szkot jednoznacznie stwierdził, że ma nadzieję na powrót Alberto i widzi dla niego miejsce w swoim zespole. Mimo tej deklaracji, z każdym kolejnym tygodniem, miesiącem, przed Aquilanim pojawiał się coraz większy znak zapytania. Liverpool skończył sezon grając bardzo dobrą piłkę, a Dalglish sprowadził do drużyny kolejnych pomocników w osobach Hendersona i Adama. Wszystko wskazywało więc na to, że Alberto wraz z paroma innymi zawodnikami będzie musiał definitywnie pożegnać się z Anfield Road. Takie informacje przewijały się również w mediach.

Tym czasem mija kolejny tydzień sierpnia, a Alberto, ku mojej i chyba nie tylko mojej uciesze, jest w dalszym ciągu na Anfield. Co najważniejsze nie jest to pobyt bezproduktywny. Od początku okresu przygotowawczego Włoch pokazywał spore zaangażowanie na treningach, a co najważniejsze cieszyła go możliwość powrotu do klubu. Kiedy zaś przychodziło mu wyjść na boisko w meczach przygotowawczych, pokazywał się z jak najlepszej strony niezależnie od tego, czy grał kilkadziesiąt, czy tylko kilkanaście minut. Emanował spokojem, błyszczał kreatywnością i z każdym zagraniem udowadniał, że tak błyskotliwy zawodnik jest potrzebny tej drużynie. Świetnie wkomponował się do filozofii gry Dalglisha, a swoją postawą chyba na każdym zrobił niemałe wrażenie.

Nie mówię, że Alberto jest piłkarzem genialnym. Uważam jedynie, że posiada umiejętności, czyniące go zawodnikiem, który stanowi naturalny element drużyny budowanej przez Kenny'ego i w moim przekonaniu, może okazać się kluczową postacią w pogoni za sukcesami. Jeśli ten scenariusz się sprawdzi, będziemy mieć do czynienia z niezwykłym obrotem sytuacji niezwykłego zawodnika w niezwykłym klubie. Zawodnika, którego miejsce jest tu, w Liverpoolu.



Autor: Czarodziej
Data publikacji: 10.08.2011 (zmod. 02.07.2020)