LIV
Liverpool
Premier League
31.03.2024
15:00
BHA
Brighton & Hove Albion
 
Osób online 1179

Wieviór (listopad 2004)

Artykuł z cyklu Wspomnienia z Anfield


Chciałbym Wam opisać najwspanialszą podróż w moim, niezbyt co prawda długim, życiu. Mam tu oczywiście na myśli wyprawę na Anfield Road.

Wszystko zaczęło się w lato 2004 roku. Zaraz na początku wakacji wyjechałem na kurs językowy do Anglii, do niezbyt dużego miasta, Bournemouth na południu Wysp Brytyjskich. Oczywiście nie o tym chcę wam pisać, ale tam właśnie pierwszy raz do mojego serca wpłynęła nadzieja wyprawy do Liverpoolu. Zacząłem szukać możliwości. Kolej, autobus czy nawet przez determinacje autostop. Wszystkie te sposoby nie były tanie czy wygodne. 7 godzin busem czy niewiele mniej pociągiem, nie wspominając już o autostopie to jednak bardzo dużo, gdy ma się jechać samotnie. Zadzwoniłem do mamy i spytałem co o tym myśli. Nie chciała się zgodzić, ucinając może sprzeciwy obietnicą: "Na Jesieni pojedziemy na mecz, obiecuje". Miałem się jeszcze po co wykłócać? Nie bardzo.

Rzeczywiście na Jesieni, albo raczej późnym latem zaczęliśmy się zastanawiać co i jak. Najtrudniejszą rzeczą od początku miały być bilety. Wszedłem na oficjalną stronę Liverpoolu, livepoolfc.tv i dowiedziałem się, że jest możliwość kupienia ich przez internet za 30 funtów. Jednak nie okazało się to takie łatwe i musieliśmy kombinować. Wreszcie gdzieś niecały tydzień przed meczem... Są bilety!! Ktoś u mojej mamy w pracy dał radę. Jeszcze tylko bilety na lot, pociąg, hotel i takie tam nieważne szczegóły. Od poniedziałku wszystko było już pewne. Jadę na Anfield!

Wreszcie kończy się piątek i wraz z końcem szkolnego tygodnia zaczyna się sobota. Rano szybciutko do Rębiechowa. O godzinie 8:45 dzięki Węgierskim liniom lotniczym Wizzair wylatuje z Gdańska w kierunku Londyn Luton. Wysiadam na lotnisku, mecz zbliża się wielkimi krokami, nie mogę się doczekać. A tu niestety muszę jeszcze zmienić godzinę na zegarku na wcześniejszą. Wsiadam na Luton Airport do pociągu do Londynu. Dojeżdżam do stacji St Pancras. Tutaj jestem umówiony z moim "konikiem". Trochę na niego czekałem, jednak wreszcie przyszedł z kopertą. A w środku dwa piękne bilety na mecz Liverpoolu. Udaję się na inną Londyńską stację Euston. Stamtąd wyjeżdżam pociągiem do Liverpoolu. Podróż długa, bo aż 4 godziny jazdy, potem z Liverpool Lime Street do hotelu i tylko pozostaje czekać.

Miasto

Nazajutrz wybrałem się z mamą obejrzeć Liverpool jako miasto. I to jakie miasto! Oczywiście na moja ocenę nie można patrzeć obiektywnie. Bo trudno żeby było tam coś co by mi się nie podobało, jeżeli tylko kilka godzin dzieliło mnie od meczu na Anfield. Odwiedziłem Beatles Story Museum, Museum of Liverpool Life. Wracając do hotelu wpadłem do bukmachera. Tutaj jakież wielkie było moje zdziwienie gdy nagle okazało się, że mecz jest o 16, a nie tak jak myślałem o 17. Na szczęście miałem jeszcze czas. Pierwszy chyba raz w życiu nie postawiłem na wygraną Liverpoolu. Pięć funtów poleciało na remis. Mogłem wygrać dodatkowe pięć funtów i pięćdziesiąt pensów. Może chciałem w ten sposób poprawić sobie humor na wypadek remisu. Ciężko powiedzieć. Wróciłem do hotelu, zabrałem to co potrzebowałem i wyjechałem taksówką na mecz.

Mecz

Oczywiście pod sam stadion dojechać się nie dało, w związku z czym trzeba było wysiąść wcześniej i podejść. Wysiadłem i wcieliłem się w tłum kibiców idących na mecz. Po drodze minąłem dwa albo trzy sklepiki z gadżetami LFC. Najlepsze było to, że każdy kibic miał na sobie koszulkę, szalik, czapkę i bóg wie co można było jeszcze. Niby nic wielkiego, ale przy takim tłumie ludzi naprawdę dawało to niesamowity efekt. Doszedłem wreszcie do wejścia na Centenary Stand. Przeszedłem do mojego wejścia na stadion, kupiłem po drodze program meczu i wreszcie po malutkich schodkach wkroczyłem na trybunę. Tego momentu chyba nigdy nie zapomnę. Całe, piękne, czerwone Anfield Road. 45 tysięcy krzesełek. Było jeszcze sporo czasu do meczu, ale trybuny już w połowie były pełne. Powoli na boisku pojawili się bramkarze. Dudek i Kirkland ćwiczyli przy The Kop, ja natomiast siedziałem na Lower Centenary Stand na wysokości bramki, przy której rozgrzewał się Jens Lehmann. Po jakimś czasie na rozgrzewkę wyszli pozostali zawodnicy jednej i drugiej drużyny. Pojawia się Rafael Benitez. Od razu słychać klaskanie odbijające się echem jak w górach. Godzina 16:05.

Liverpool zaczyna świetnie. Nie minęło 5 minut, a już Mellor głową za siebie do Gerrarda, ten na lini pola karnego głową zgasza sobie piłkę, przed nim Toure, więc Stevie G na lewo, a Toure specjalnie wystawia nogę i go fauluje, kibice już zaczynają się cieszyć, będzie karny! A sędzia? Gramy dalej!? Gerrard siedział na murawie i nie mógł uwierzyć. Kibice łapali się za głowy. Trudno trzeba walczyć dalej. The Reds ciągle naciskają Kanonierów, kibice śpiewają, "We love You Liverpool" potem skandują "Rafa, Rafa, Rafael...Benitez!", ja razem z nimi! Po chyba 30 minutach gry Mellor dostaje podanie w pole karne, nie jest na spalonym, sam na sam z Lehmannem. Próbuje strzału, Niemiec jednak szczęśliwie paruję piłkę na poprzeczkę. Cały stadion łapie się za głowę! Gramy dalej! 41 minuta meczu, Liverpool ma wielką przewagę, Gerrard ładnie piętą podał do Mellora, ten nie opanował piłki, Pires szykuje się do kontrataku, jednak Finnan mu odbiera piłkę i szybko na lewe skrzydło, tam Kewell głową do Gerrarda, nasz kapitan opanowuje piłkę i fantastycznie wykłada na 16 metr do Alonso, ten strzela w okno! 1-0!!! Cały stadion wstaje i wiwatuje. Gra zostaje wznowiona i kibice skandują "Xabi Alonso! Xabi Alonso! Xabi Alonso!". Na przerwę Liverpool schodzi mając przewagę, w posiadaniu piłki, na boisku i w liczbach! Kirkland bezrobotny, Gunners nie oddali ani jednego strzału na bramkę!

"Goalscorer for Liverpool: Neil Mellor!"

Liverpoolczycy wracają na boisko. Zaczyna się druga połowa. Kanonierzy chyba usłyszeli trochę gorzkich słów od Wengera bo grali lepiej, oddawali jakieś strzały na bramkę, jednak wciąż to Liverpool był lepszy. Świetnie atakował Gerrard, podawał Alonso i czyścił Hamann, Arsenal w środku nie miał najmniejszych szans. 60 minuta, Pongolle podaje do Hamanna, a ten niestety nie potrafił pokonać Jensa Lehmanna. Chwile potem typowa dla Arsenalu akcja, wbiega Viera i dostaje bardzo dobre podanie, leciutkim podbiciem posyła piłkę nad Kirklandem, biegnie jeszcze za nią Carragher, ale nie daje rady. 1-1. Chwila ciszy za strony kibiców The Reds. Jednak gdy Mellor i Gerrard wznawiali grę już cały stadion śpiewał, "Liverpool, Liverpool!" W 70 minucie wchodzi Nunez za Pongolla. Sinama doznał jakiejś drobnej kontuzji. Liverpool ciągle atakuje, gol Londyńczyków wcale nie podciął im skrzydeł. Gerrard próbował z dystansu, nie udało się. The Reds próbują, sędzia dolicza 2 minuty... na zegarze 91:40, Kirkland wybija daleko przed siebie, wielu fanów już wyszło ze stadionu, nie wierzyli... Piłka leci do Kewella, ten na lini pola karnego zostaje stratowany przez Viere i Campbella, fani w pierwszej chwili domagają się karnego, do piłki doskakuje Mellor i strzela, zawinął piłkę Lehmann nie dał rady i... jest!!! Piłka wpada zaraz koło słupka! Cała Anfield oszalało, Mellor biegnie w geście triumfu przed kibiców z The Kop. Wszycy piłkarze do niego podbiegają i gratulują. Na koniec Harry Kewell, który po tym jak został stratowany przez Campbella leżał z głową zakrytą rękami na murawie, ale nie ma wątpliwości w momencie, gdy piłka wpadła do siatki, on jak i kibice, który byli już poza stadionem wiedzieli... padł gol! Fani, którzy siedzieli na Anfield Road i tam, gdzie ja np. mogli nie wiedzieć kto strzelił. Po chwile odzywa się spiker z głośników: "Goalscorer for Liverpool: Neil Mellor!" I jeszcze raz wielki wiwat na Anfield! Gracze Arsenalu ze smutnymi minami wznawiają, ale sędzia kończy. Cały stadion jeszcze raz skanduje "We love You Liverpool, oh Liverpool we love You!". Powoli z uśmiechniętymi twarzami zbliżają się do wyjścia, ja zostałem, zacząłem robić zdjęcia, nie miałem ochoty opuszczać stadionu. Mógłbym tam siedzieć jeszcze bardzo długo, jednak zostałem wyproszony przez porządkowych. Ostatnie spojrzenie na piękne czerwone Anfield Road. Do hotelu łatwo nie było wrócić, ale jakoś mi się udało. Włączyłem jeszcze SkySports, by jeszcze raz zobaczyć ten triumf! Nie mogłem zasnąć, udało mi się dopiero o 2 w nocy.

Wieviór

(w momencie pisania tekstu - 15 lat)



Autor: Wieviór
Data publikacji: 30.10.2009 (zmod. 02.07.2020)