Blaise (październik 2012)
Artykuł z cyklu Wspomnienia z Anfield
Ready?
Po pięciu latach przerwy znowu zawitałem do Liverpoolu, jednak po raz pierwszy na Anfield Road. Przygotowania do mojego wyjazdu marzeń na mecz zacząłem już w lipcu, kiedy to ruszyła sprzedaż biletów na mecze the Reds w rundzie jesiennej. Przedtem musiałem nabyć membershipa (kartę kibica), aby zdobyć bilet na jedno z upragnionych spotkań. Najlepiej odpowiadał mi wyjazd na mecz ze Stoke City w ramach Premier League, który miał zostać rozegrany początkowo 6 października, ale został przełożony na dzień następny z powodu meczu Liverpoolu z Udinese w Lidze Europy 4 października (Przez to musiałem zmieniać datę lotu powrotnego). Wejściówkę na to spotkanie nie było trudno zdobyć z powodu klasy rywala i po 15 minutach czekania na serwerze stałem się szczęśliwym posiadaczem wejściówki na ten mecz. Pozostało jeszcze wykupić jakiś lot, nocleg i wycieczkę po stadionie. Zdecydowałem się na lot RyanAir'em. W pierwszą stronę z Krakowa do Liverpoolu, a z powrotem z Manchesteru do Katowic. Jeśli chodzi o nocleg, to zarezerwowałem sobie miejscówkę w hotelu Knowsley, który znajduje się 15 minut spacerem od Anfield. Blisko tego hotelu znajduje się także przystanek autobusowy i stacja kolejowa, więc bez problemu można dostać się do centrum w jakieś 10 minut.
I dzień - 5 października 2012
Z każdym dniem bliżej wyjazdu, miałem coraz lepszy humor, mając poczucie, że już niedługo po raz pierwszy życiu zobaczę swoją ukochaną drużynę w akcji. W piątek rano, 5 października dotarłem do Krakowa z Warszawy, gdzie z Balic udałem się w swoją powietrzną podróż do miasta Beatlesów. Do Liverpoolu dotarłem wczesnym popołudniem. Od razu po zameldowaniu w hotelu, udałem się ośrodka treningowego the Reds w Melwood, gdzie miałem nadzieję pierwszy raz zobaczyć moich ulubieńców, jednak okazało się, że pojawiłem się za późno, bo około 15, a piłkarze skończyli trening około 13 i został tylko trener razem ze sztabem. Przed bramą wjazdową do ośrodka spotkałem paru fanów Liverpoolu z Azji, którzy stali już od 12 i udało im sie zdobyć wymarzone autografy i fotki. Z rozmowy z nimi dowiedziałem się, że od niedawna mieszkają w Merseyside i w tym dniu po raz pierwszy odwiedzili Melwood. Naprawdę im wtedy zazdrościłem, ponieważ udało mi się tylko zrobić zdjęcie Rodgersa - trenera Liverpoolu, grającego luźną gierkę ze sztabem. Po odwiedzinach ośrodka treningowego udałem się do centrum miasta, aby po przechadzać się po tym pięknym i magicznym miejscu, jakim jest Liverpool. Na początku wpadłem na obiad do jednego z barów fas-food, aby przekąsić tradycyjne "fish and chips". Gdy już napełniłem żołądek, zabrałem się za zwiedzanie. Na początku udałem się przed St. George's Hall, potem przeszedłem się jedną z większych ulic handlowych, po drodze mijając budynki sądów, Victoria monument, ratusz, Royal Liver Building, aż dotarłem do Albert Dock, robiąc podczas tego spaceru wiele ciekawych zdjęć. W dokach po raz pierwszy na własne oczy zobaczyłem w pełni ukończoną Echo Arenę - hale koncertową - która podczas mojej ostatniej wizyty była jeszcze w budowie. Nie pominąłem także muzeum Beatlesów, które powinien odwiedzić każdy, kto przyjeżdża do Liverpoolu. Dodatkowo w dokach powstało jedno, bardzo ładne muzeum historii tego miasta. I tak o to zakończyłem swój pierwszy dzień w tym magicznym miejscu.
II dzień - 6 października
Już od rana byłem pełen wielu pozytywnych emocji, gdy miałem świadomość, że czeka mnie zwiedzanie świątyni futbolu, jaką jest Anfield Road. Przed pójściem na stadion Liverpoolu, udałem się zobaczyć stadion lokalnych rywali - Evertonu - jednak nie wzbudził on we mnie aż tak wielkiego podniecenia. Teraz szykowałem się na coś o wiele lepszego. Z każdym przebytym metrem, który dzielił mnie od "świątyni", moje serce biło mocniej, jednak na szczęście obyło się bez zawału. Pod stadion dotarłem trochę wcześniej, niż umówiona godzina spotkania na zwiedzanie, więc wciągnąłem się w wir zakupów w klubowym sklepie, z którego naprawdę nie miałem ochoty wyjść. Po szale zakupów nareszcie spotkałem się z panią przewodnik i resztą zwiedzających pod pomnikiem Billa Shankly'ego - słynnego trenera the Reds i chwilę później już wszedłem na stadion. Pierwszym miejscem, które zwiedziłem, była mała salka konferencyjna, która w przeszłości pełniła funkcję szatni. Następnie udałem się do tej obecnej szatni piłkarzy, w której zrobiłem sobie zdjęcia przy koszulkach z nazwiskami moich ulubieńców. Następnie nadarzyła się okazja do zrobienia sobie zdjęcia ze słynnym obrazem "This is Anfield", który wisi nad wejściem na murawę. Potem znalazłem się już na trybunie "Main Stand", na której miałem możliwość zasiąść na ławce rezerwowych. Następnie pani przewodnik zaprowadziła nas na trybunę "The Kop", na której na co dzień zasiadają najbardziej oddani fani the Reds, wspierając swoich piłkarzy głośnym dopingiem. Po zwiedzaniu pomieszczeń klubowych i trybun nadszedł czas na obejrzenie muzeum, w którym najbardziej podobał mi się film o Jerzym Dudku - bohaterze ze Stambułu - a także puchar Ligi Mistrzów. Po muzeum przyszedł czas na odwiedzenie pomnika Hillsborough, a także Shankly Gate. Zmęczony długim zwiedzaniem, odpocząłem chwilę w pobliskim Stanley Parku (Park ten jest granicą pomiędzy stadionami Liverpoolu i Evertonu). Po krótkim odpoczynku przeszedłem się po okolicach stadionu, odwiedzając przy okazji pub "Sandon", w którym swoje początki miał Liverpool FC. Po kwestiach piłkarskich przyszedł czas na zobaczenie pozostałych atrakcji. Odwiedziłem the Cavern Club, w którym Beatlesi dawali koncerty, chińską dzielnicę i Liverpool Cathedral - największą katedrę w Wielkiej Brytanii. Po męczącym zwiedzaniu przyszedł czas na zakupy. Podczas shoppingu bardzo spodobało mi się nowe centrum handlowe - Liverpool One - w którym jest masa fajnych sklepów. Miejsce naprawdę godne polecenia dla tej osoby, która naprawdę chce się obkupić. Dzień drugi zakończyłem na wieczornej sesji fotograficznej nad Dokami Alberta.
III dzień (mecz!) - 7 października
Nareszcie doczekałem się tego upragnionego dnia, w którym Liverpool na Anfield Road podejmie Stoke City. Od samego rana ludzie paradowali w czerwonych trykotach, ponieważ dla Anglików dzień meczu, to dzień święty. Wszyscy uśmiechnięci od ucha do ucha oblegali restauracje i puby, czekając w spokoju na mecz. Ja znalazłem jeszcze wtedy chwilę, aby zrobić ostatnie zakupy. Na stadion udałem się dwie godziny wcześniej, aby przywitać swoich ulubieńców. Udało mi się stanąć bardzo blisko autokaru i dzięki temu miałem piłkarzy Liverpoolu na wyciągnięcie ręki. Każdego z nich razem z innymi kibicami przywitałem gromkimi brawami. Po emocjonującym powitaniu od razu udałem się do mojego bloku wejściowego na stadion, aby przed pierwszym gwizdkiem jeszcze obejrzeć rozgrzewkę. Zająłem swoje miejsce na Centenary Stand, skąd był doskonały widok na rozgrzewających się piłkarzy. Podczas gdy podopieczni Brendana Rodgersa rozgrzewali się na murawie, kontuzjowany Lucas Leiva podpisywał autografy. Chwilę po gospodarzach na rozgrzewkę wyszli piłkarze Stoke City. Charlie Adam i Peter Crouch, którzy grali w przeszłości w barwach Liverpoolu, zostali przywitani gromkimi brawami. Każda upływająca minuta dzieliła mnie od upragnionego meczu, na którego myśl wszystko się we mnie gotowało. Najważniejszym wydarzeniem, które będę pamiętać do końca życia, było odśpiewanie przed rozpoczęciem spotkania hymnu LFC pt. "You'll Never Walk Alone". Była to dla mnie wzruszająca i podniosła chwila, w której nie ukryłem tego, że płaczę ze szczęścia. Potem mecz nareszcie się zaczął i przyszedł stres z powodu tego, co się dzieje na boisku. Od pierwszej minuty od razu uaktywnili się kibice na "The Kop", śpiewając znane przyśpiewki o Liverpoolu. The Reds w pierwszej połowie posiadali optyczną przewagę, jednak nie mieli klarownych sytuacji. Sytuacja zmieniła się w drugiej odsłonie. Sytuacje były, ale zabrakło zimnej krwi pod bramką. Najlepszą okazję miał Luis Suarez, który wykonał rajd środkiem boiska, minął trzech zawodników, ale uderzył obok bramki. Szczęścia próbował także Raheem Sterling, który trafił w słupek. Niestety mecz zakończył się bezbramkowym remisem i z tego powodu opuszczałem stadion rozczarowany, ponieważ liczyłem naprawdę na więcej, przynajmniej na jakieś 1:0. Jednak najważniejsze było to, że po raz pierwszy w życiu pojawiłem się na Anfield Road, aby wspierać swoją ukochaną drużynę. To, co działo na tym stadionie było magiczne, zresztą jak zawsze. To wszystko cały czas tkwi w mojej pamięci i kiedy teraz oglądam mecz w TV, naprawdę żałuję, że nie mogę być na każdym spotkaniu, bo to jest po prostu futbol i kultura kibicowania nie z tej Ziemi.
Od razu po meczu, musiałem już opuścić Liverpool, co naprawdę odebrałem z wielkim bólem, jednak wiem, że w najbliższej przyszłości tam powrócę. Z Merseyside udałem się pociągiem na lotnisko w Manchesterze, skąd rano w poniedziałek, miałem powrotny lot do Polski.
Blaise
Autor: Blaise
Data publikacji: 20.11.2012 (zmod. 02.07.2020)