Liverpool to nasza religia
Artykuł z cyklu Artykuły
Wtorkowy mecz Ligi Mistrzów z Atletico Madryt był dla niektórych fanów The Reds pierwszą okazją, by zobaczyć swój klub w akcji od czasu wybuchu pandemii.
"Zmieniłem pracę, dom, żonę, samochód, ubrania i fryzurę. Nigdy jednak nie zmienię mojej miłości do Liverpoolu".
Jesus "Jess" Gil rzucając ten tekst, uśmiecha się, ale wcale nie żartuje.
Siedzimy na Plaza Mayor, w samym sercu Madrytu. Świeci słońce i leje się piwo. W mieście pojawił się Liverpool. Tej nocy The Reds zmierzą się w ramach rozgrywek Ligi Mistrzów z Atletico Madryt na Wanda Metropolitano.
To wielka rzecz dla Jesusa. "Największa!" - mówi z uśmiechem, by za chwilę opowiedzieć, dlaczego wraz z przyjaciółmi spędził większość poniedziałku w 400-kilometrowej trasie z Bilbao do stolicy.
- Jesteśmy baskijskimi The Reds - mówi z dumą.
- Wspieramy Liverpool z Bilbao i okolic San Sebastian. Gdy tylko dowiedzieliśmy się, że Liverpool wybiera się do Madrytu, postanowiliśmy zrobić to samo.
Jesus urodził się i wychował w Bilbao, jednak jest fanem Liverpoolu od 1983 roku, gdy zespół Joe Fagana odwiedził San Mames w drugiej rundzie starego Pucharu Europy.
- Ten wieczór zmienił wszystko. Ian Rush strzelił gola głową, Liverpool wygrał 1:0 i od tamtego czasu już na zawsze pokochałem ten klub.
Wygląda na to, że nie jest w tym odosobniony. Jesus, będący sekretarzem baskijskich The Reds, śmiejąc się przedstawił pozostałych członków grupy.
- Wszyscy jesteśmy fanatykami! To nasze życie - mówi.
By to odpowiednio zilustrować, Jesus wskazał na Antonio, siedzącego po drugiej stronie stołu.
- Jutro jego żona ma urodziny! W ramach przeprosin będzie musiał chyba zorganizować bankiet - śmieje się Jesus.
- Nie wiem, czy to wystarczy - odpowiada równie rozbawiony Antonio, rozkładając ręce.
Dla Gorki, najmłodszego członka grupy, to będzie pierwszy mecz Liverpoolu, który będzie mógł zobaczyć na żywo. Podobnie jak Jesus, Gorka pochodzi z Bilbao. Pracuje jako steward dla hiszpańskiego piątoligowca, jednak wspiera The Reds od 10. roku życia.
- Dużo grałem w Fifę, a w Liverpoolu grał Fernando Torres... - tłumaczył.
Dla wszystkich baskijskich The Reds - a jest ich w sumie 54 - to wyjątkowy dzień. To dla nich rzadka szansa, by zobaczyć choćby przez chwilę swoich bohaterów i być może wrócić do życia, które wiedli zanim Covid-19 zmienił wszystko.
- Ostatni mecz, na którym byłem, to mecz z Atletico (w lutym 2020 roku) - mówi Jesus.
- Liverpool każdego sezonu oddaje naszej grupie bilety na sześć domowych spotkań i próbujemy je rozdysponować pośród naszych członków.
- Oczywiście jednak przyszła pandemia, więc nie mogliśmy z tego korzystać. Ominęło nas to!
Jesus nie jest jedyny. Dzień wcześniej redaktor Goal.com spotkał się z Jackie Willcox, sekretarką madryckiej grupy fanów The Reds, których siedzibą jest legendarny pub Triskel Tavern oddalony o milę od Plaza Mayor.
Jackie pochodzi z Litherland w Merseyside, jednak 20 lat temu przeprowadziła się do Hiszpanii ze względu na swoją pracę w korporacji. Wciąż jest posiadaczką klubowego karnetu, podobnie jak Jesus, jednak wtorkowy mecz będzie jej pierwszym od ponad 20 miesięcy.
- Denerwuję się - mówiła tuż przed spotkaniem.
- Są pewne obawy związane z przebywaniem w tłumie ludzi, szczególnie biorąc pod uwagę liczbę nowych przypadków w Anglii.
- Jednocześnie jednak jestem niesamowicie podekscytowana, że zobaczę The Reds. Czuję, jakby historia zatoczyła koło, w pewnym sensie, i jesteśmy teraz w miejscu, gdzie wszyscy możemy zacząć iść do przodu.
Jackie, podobnie jak Jesus, Gorka i pozostali, mówi, że poświęciła Liverpoolowi więcej czasu i energii niż czemukolwiek innemu. Nigdy jednak nie chciałaby żyć inaczej.
- W życiu każdego człowieka jest miejsce na tylko jedną prawdziwą miłość - mówi.
- Ludzie często pytają mnie: "Komu kibicujesz w Hiszpanii?". Dla mnie jednak zawsze istniał tylko Liverpool.
- Tata zabrał mnie na pierwszy mecz, gdy miałam dwa lata. Moim pierwszym bohaterem był Jimmy Case, ale moim ulubionym zawodnikiem jest Patrik Berger.
Czerwoni z Madrytu zaczęli od pięciu członków. Obecnie jest ich 40, a wśród nich Hiszpanie, Anglicy, Skandynawowie i inni - wszyscy spotykają się w Tristel, by oglądać każdy kolejny mecz.
- Nazywamy to naszym małym Cavern Club - zdradza Jackie, nawiązując do ikonicznego miejsca w Liverpoolu, które pomogło zaistnieć Beatlesom w latach 60'.
- Właścicielka kibicuje Leeds United, ale jest dla nas fantastyczna. Mamy tam swoją tablicę ogłoszeń, a ona odbiera telefony i przekierowuje ludzi do nas w razie potrzeby. To już solidna społeczność.
Słowo "społeczność" jest kluczowe w kontekście Liverpoolu. Choć brzmi to banalnie, tylko kilka klubów jest tak globalnych jak Liverpool.
Goal.com rozmawia z kibicami z Bilbao, San Sebastian, czy Madrytu, ale podczas wtorkowego meczu można było wpaść na kibiców z Bostonu, z południa Afryki, z Dublinu czy Hong Kongu. Oficjalne fankluby The Reds są niemal wszędzie od Rumunii po Rwandę.
- Zawsze mówię, że kibicowanie Liverpoolowi jest tak bliskie religii, jak tylko się da - mówi Jesus.
- To nie futbol, to rodzina. Tak to wygląda. Znam cię od 10 minut i zobacz, już jesteś jednym z nas!
Jackie pamięta chwile, gdy w 2019 roku Liverpool przybył do Madrytu na finał Ligi Mistrzów.
- Wynajęliśmy klub nocny i zrobiliśmy imprezę dla fanów - opowiada.
- Kluby nocne otwierają się tu bardzo późno, więc to był łatwy zarobek dla właścicieli. To było jak: "Czy chcecie otworzyć o 6. rano i sprzedać spory zapas piwa przed nadejściem nocy?".
- Wśród Czerwonych z Madrytu mamy kilku tutejszych chłopaków, którzy grają w zespole. Przemianowaliśmy ich więc na tę noc na "The Fabinho Four" i zagrali dla nas koncert, było niesamowicie.
- Wiedzieliśmy, że to będzie coś. Wiedzieliśmy, że ludzie będą mieli wobec nas jako fanklubu wielkie oczekiwania, ale to był zaszczyt móc przywitać ludzi w naszym mieście i świętować z tej okazji.
- Przy okazji tego finału moglibyśmy wyprzedać Triskel 20 razy, tylko dzięki ludziom, którzy chcieli obejrzeć mecz w telewizji. Zawitali do nas ludzie z całego świata.
Wśród nich był naturalnie także Jesus wraz ze swoją grupą, który wpadł na chwilę przed udaniem się na stadion.
- Za swój bilet zapłaciłem 500 euro - mówi.
- To był najlepszy dzień w moim życiu! Musieliśmy wracać o 5. rano autokarem do Bilbao w 60 osób. Było z nami trochę Scouserów, było fantastycznie. Nigdy nie zapomnę tego dnia.
Do Jackie to właśnie w trakcie pandemii naprawdę dotarło, jak ważne są grupy kibicowskie. Biorąc pod uwagę to, że Hiszpania - a Madryt w szczególności - spędziła większość zeszłego roku w ścisłym lockdownie, te relacje i poczucie bycia częścią społeczności były kluczowe.
- To trzymało nas wszystkich razem - mówi.
- Przez około trzy miesiące nie mogliśmy opuszczać domu. Raz dziennie można było zrobić najważniejsze zakupy i tyle. Ludzie żartowali, że kupią sobie psy, żeby mogli z nimi wychodzić!
- Jako Brytyjce żyjącej za granicą, z dala od swojej rodziny, trudno było mi przez to przejść, szczególnie widząc, co się dzieje w domu. Znasz ludzi, którzy zachorowali, więc martwisz się o siebie, ale też o przyjaciół i bliskich.
- Grupa kibicowska była naprawdę ważna podczas lockdownu. Organizowaliśmy wiele spotkań na Zoomie, grupa na WhatsAppie była wciąż aktywna. Dbaliśmy o siebie nawzajem.
- Zrobiliśmy kilka świetnych rzeczy. Było coś z Anfield Wrap, mieliśmy też Jose Enrique odpowiadającego na nasze pytania. Był fantastyczny. To swoją drogą było naprawdę ważne, ponieważ bardzo dużo mówił o zdrowiu psychicznym, o problemach, jakie miał ze swoją dolegliwością, a także o tym, jak skończył grać w piłkę.
- Myślę, że słowa kogoś takiego jak on pomagały ludziom, którzy sami mogli mieć kłopoty ze zdrowiem mentalnym w czasie pandemii.
Jackie pamięta też dzień, w którym tytuł mistrzowski Premier League dla Liverpoolu został potwierdzony ostatniego dnia czerwca.
- Zadzwoniłam do taty - wspomina.
- Chodziłam z nim na Anfield przez całe swoje życie, oboje płakaliśmy przez słuchawkę.
- Powiedział mi: "Myślisz, że jeszcze kiedyś będziemy mogli pójść razem na mecz?" i to złamało mi serce. Naprawdę mam nadzieję, że tak. Nie byłam w Liverpoolu od czasu pandemii, ale mam nadzieję, że będę mogła wrócić przed świętami.
- Uwielbiam europejski futbol. Jak każdy fan Liverpoolu. Jednak nade wszystko chciałabym, żeby Liverpool znów wygrał w lidze, tak żeby ludzie mogli to odpowiednio uczcić i być razem.
- To jest właśnie Liverpool.
Jesus przytakuje.
- Nadchodzą wielkie rzeczy. Czuję to - mówił krótko przed wejściem na Wanda Metropolitano.
Kilka godzin później, po zwycięstwie Liverpoolu 3:2 w dramatycznych okolicznościach, dostałem wiadomość: "Oo tak! Dobrze jest wrócić!".
Ciężko się z tym nie zgodzić.
Neil Jones
Autor: Bartolino
Data publikacji: 22.10.2021