ARTYKUŁ
Dziś ciekawy dzień dla sympatyków LFC. Ujawniono nowe, jak dla mnie fantastyczne, koszulki wyjazdowe, Captain Fantastic uhonorowany został prestiżową nagrodą dla piłkarza roku wg dziennikarzy, a do tego na jaw wyszła realnie brzmiąca plotka o łączeniu naszego klubu z zakupem Davida Silvy. W ten optymistyczny nurt wpisuje się swoim nowym artykułem Paul Tomkins. Zapraszamy do lektury!
Tomkins wkracza w strefę mroku
Dziwactwo trwa. Zdarzyło się znowu na Upton Park. Niewytłumaczalnie, Liverpool znów wkroczył w strefę mroku a przeciwnicy zniknęli w Trójkącie Bermudzkim.
Z jakiegoś powodu zespoły będące w świetnej formie, zupełnie rozpadają się gdy muszą stawić czoła Liverpoolowi. Niezależnie od tego jak dobrze prezentowali się w poprzednich tygodniach, padają na kolana i oddają punkty.
Nie ma to oczywiście żadnego związku z tym, że The Reds są klasowym zespołem, który wyciska siły witalne z przeciwnika zanim (albo w trakcie) sami zaatakują z pełną mocą. To po prostu kolejny zbiorowy nie-ich-dzień dla drużyny z którą grają.
Zaczęło się od meczu z Realem Madryt. Byli w rewelacyjnej formie - potem Liverpool wygrał na Bernabeu i rozniósł ich na Anfield. Nagle zdobywcy dwóch ostatnich mistrzostw Hiszpanii zostali ogłoszeni najgorszym zespołem Realu od wielu lat a ich gra w obu meczach opisana została jako 'beznadziejna'.
Potem był Sunderland, którzy to, trzeba przyznać, byli w niezłym gazie zanim przyjechali na Anfield. Jednak odprawiono ich z kwitkiem a ich seria dobiegła końca.
Dalej - Manchester United mieli najdłuższą serię zwycięstw w domu od wielu lat, z dwunastoma kolejnym wygranymi na Old Trafford i jedenastoma kolejnymi wygranymi w lidze. A i tak zostali pokonani 4-1.
Żeby było śmieszniej, to oni, bez wyraźnej przyczyny, po prostu nie zagrali dobrze w meczu, do którego nie potrzebowali dodatkowej motywacji i nie było problemów z pewnością siebie. Nie miało to, rzecz jasna, żadnego związku z tym, że nie pozwolono im grać dobrze.
Z kolei Aston Villa, która dalej się wysoko plasuje w lidze, była na lekkim spadku gdy przyjeżdżała na Anfield. Jednak zostali pobici 5-0 tylko przez własne słabości.
Fulham było w najlepszej formie w ich historii w Premier League i właśnie pokonało United na Craven Cottarge. Tymczasem z jakiegoś powodu po prostu nie grali tak dobrze jak mogli, gdy przyjechała ekipa Beniteza. Dziwne.
Trzeba uczciwie przyznać, Chelsea była błyskotliwa w trakcie wizyty na Anfield w Lidze Mistrzów. Odebrali należny szacunek. Uczciwym jest przyznać, że Liverpool nie miał zbyt dobrej drugiej połowy, jednak sam Andy Gray przyznał, że w pierwszej połowie oba zespoły były wspaniałe.
Nie jest to zatem tak, że Liverpool był słaby, tak jak bywa to z jego przeciwnikami za każdym razem, gdy The Reds osiągają dobry wynik. To był geniusz Guusa Hiddinka wsparty przez jego zespół.
Zamiast tego, sporo pisano o tym, jak słabo grała Chelsea, zwłaszcza w pierwszej połowie. Trochę doceniono Liverpool za serce do gry (nie za boiskową jakość), jednak główny nacisk kładziono na zawodzącą Chelsea.
W lidze Arsenal był w wyjątkowej formie, gdy przyjeżdżał na Merseyside. Jednak z jakiegoś dziwnego powodu, ofensywny futbol Liverpoolu nie doczekał się należnego uznania po remisowym thrillerze, najbardziej niesprawiedliwym wyniku w tym sezonie. Mowa o rozboju w biały dzień.
Ani Blackburn ani Newcastle nie grało jakoś rewelacyjnie dobrze, gdy przybywało na Anfield, jednak gdyby nie poprzeczka, to Liverpool mógłby uzyskać dwucyfrowy wynik w tych spotkaniach. Oczywiście, choć Liverpool umocnił się na pozycji lidera w ilości zdobywanych bramek, skupiano się głównie na kiepskiej grze przeciwników.
Jeśli zespoły Sama Allardyce'a można jakoś określić, to jest to wyrażenie ‘walczaki'. Narzekający zwracają uwagę, że ich futbol jest prosty, jednak rzadko się sypią. Poza tym, że właśnie to zrobili.
Dlatego, że nie mieli sprawnych napastników? Może, choć Beni Mcarthy został na ławce a jest ich najlepszym napastnikiem w tym sezonie. Nikt w końcu nie prosił ich o granie obrońcą z przodu. To tak, jak by Rafa zostawił Jamiego Carraghera na ławce a grał Torresem na środku obrony z powodu plagi kontuzji.
I ostatnio - West Ham. O zespole Gianfranco Zoli mówiono ostatnio tylko dobrze. Poza porażkami 1-0 z United i Chelsea po ciężkich bojach, mieli bardzo dobry bilans ostatnich meczów u siebie. Przypadkowo dla Beniteza i jego zespołu, po raz kolejny przeciwnicy po prostu nie mieli swojego dnia.
(I choć nie ma tu powiązań, dziwne było dla mnie oglądanie jak Tomkins próbuje powstrzymać Torresa.)
Czuję się zmuszony do zwrócenia uwagi na to, że jeśli inne zespoły byłyby liderami rankingu strzeleckiego, nie zostawiano by pochwał dla ich talentów ofensywnych na sam koniec.
Część mnie w zasadzie lubi, gdy Liverpool leci poniżej linii radarów. Może być to korzystne, gdy masz świat przeciwko sobie albo ignorujący twoje mocne strony. Jednak dla innej części ta niesprawiedliwość jest irytująca, a uznanie powinno być rozdawane tylko tym, komu się należy.
Jedyni klasowi zawodnicy ofensywni (według krótkowzrocznych fachowców) wyszli razem w podstawowej jedenastce raptem w jednej trzeciej meczów całego sezonu. A i tak The Reds zdobyli najwięcej bramek.
Liverpool wciąż jest ‘zachowawczy' z dwoma ‘defensywnymi' pomocnikami.
Coś jest nie tak z tym obrazem, prawda?
Nie było zmiany ustawienia w ostatnich miesiącach, ale tak jak spierałem się wcześniej w tym sezonie, jest to znakomita ofensywnie drużynie, daleka od antyfutbolu. Jeśli wtedy statystyki nie stały za mną (głównie z powodu kłopotów z wykończeniem), to teraz z pewnością to robią.
Podobna sytuacja miała miejsce przy sprzedaży Robbiego Keane'a. Uważałem, że to dobra decyzja, wielu się nie zgadzało, jednak ostatecznie wyszło na moje.
Jego miejsce na ławce zaczynało być rozpraszające (miejscami dosłownie: operator telewizyjny meczu w Newcastle pokazywał go częściej niż wydarzenia na boisku), a była szansa na dostanie dobrej ceny (i oszczędności na wypłacie) i zainwestowanie jej latem.
To był mój instynkt. Gdy źródło z golami Liverpoolu nieco uschło, przyznaje, że lekko zwątpiłem. Jednak po raz kolejny, moje pierwsze przeczucie było słuszne.
Nigdy też nie umknęło mojej uwadze, że Keane nie robił szału przed tym, jak został sprzedany. Nie zdobył zbyt wielu bramek, a od powrotu do Spurs strzelił raptem 3. Czas nie stoi po jego stronie (latem skończy 30 lat), więc czułem, że to dobry moment na ograniczenie strat na bardzo dobrym piłkarzu, który po prostu tu nie pasował (jak się znowu teraz dzieje).
Jednakowoż, nie obawiałem się tyle o sprzedaż Keane'a, co o brak poszukiwań jego zastępcy.
Nigdy nie wątpiłem w potencjał Davida Ngoga, który wyróżnia się na poziomie młodzieżowym w silnym piłkarsko kraju, jednak obawiałem się, że odnajdzie się dopiero w następnym sezonie w szybkiej Premier League.
Szczęśliwie, pomimo tego, że grywa po kilka minut od czasu do czasu, pokazał, że ma tą siłę, której potrzebuje napastnik do przeżycia w Anglii równie szybko, co ja osądziłem, że ten sezon to dla niego za wcześnie.
Jego stosunek minut do bramek (187) jest teraz znacznie lepszy od tego Keane'a (255) i nieznacznie gorszy od Torresa (165) i Gerrarda (145).
W mojej obronie, pisałem tutaj pod koniec stycznia, że Yossi Benayoun może się sprawować równie dobrze co Keane na pozycji tuż za napastnikiem. A de facto wyszło mu to o wiele lepiej, pomimo częstego grania ze skrzydła, jednak z pozwoleniem na swobodniejsze się poruszanie.
Zatem, pomimo paru niepewnych momentów z mojej strony (sprzedaż Keane'a była oczywiście pewnym ryzykiem), czuję, że mój optymizm był uzasadniony. Gole zdobywane ostatnio, nawet bez Gerrarda i/lub Torresa, pokazują, że zespół cały czas miał w sobie potencjał.
Czuję się przyjemnie zaskoczony, widząc The Reds na czele najlepiej strzelających zespołów Premier League, nie wspominając o strzeleniu czterech bramek takim zespołom jak Real, Chelsea, Arsenal i United w głównych rozgrywkach. Nie spodziewałem się tego. A wszystko nastąpiło po odejściu Keane'a.
Jest też Krisztian Nemeth, w którego umiejętności nie wątpiłem ani razu odkąd zobaczyłem go pierwszy raz w rezerwach. Kontuzje zepsuły jego sezon, ale był kolejną opcją, której nie wykorzystano tej wiosny przy nieobecności Keane'a - zwłaszcza po krótkim pobycie w Blackpool, który miał go doprowadzić do formy meczowej, a skończył się złamaniem kości policzkowej minutę po jego debiucie. Po prostu pech.
Jednakowoż tacy zawodnicy jak Ngog czy Nemeth mogą się tylko rozwijać, tak jak Daniel Pacheco. Nie jest więc tak, że Liverpool osiągnął szczyt w tym sezonie. Wciąż mamy bardzo młody pierwszy zespół, którego średnia wieku i tak zostanie obniżona przez odejście Sammiego Hyypii.
Weźmy pod uwagę kłopoty z kontuzjami Torresa i Gerrarda, do tego wygranie więcej meczów na Anfield i Daniela Aggera - mamy wszelkie powody ku temu, aby spodziewać się, że sprawny (oby! Trzymajmy kciuki!) zespół będzie mieć o wiele lepszy przyszły sezon. A i to przed ewentualnymi wzmocnieniami.
Pomimo skromniejszych zasobów, Liverpool musi spróbować dorównać bogatszemu składowi United. W końcu to właśnie to uczyni ich mistrzami, jeśli zdobędą co najmniej 4 punkty w następnych trzech spotkaniach.
Z pewnością nie grali lepszej piłki niż Liverpool w tym sezonie (a mogę tak powiedzieć po raz pierwszy od dekady), ale uciułali kilka punktów więcej to tu to tam, często po wygranych 1-0.
Co znaczące, pod wodzą Rafy Beniteza, sezon Liverpoolu nigdy nie ‘kończył się' przed majem. (Poza jednym przypadkiem w poprzednim sezonie).
Nie mam na myśli desperackiej szarży po miejsce w Lidze Mistrzów, a prawdziwą walkę o trofea do samego końca sezonu.
Maj 2005 to zwycięsto w Lidze Mistrzów. Maj 2006 to zwycięstwo w FA Cup. Maj 2007 to lepszy występ w rewanżu z Milanem w finale Ligi Mistrzów, ale gorszy wynik (takie życie…).
W poprzednim roku The Reds wciąż byli w Lidze Mistrzów na kilka minut przed początkiem maja, gdy doprowadzili do wyniku 3-2 na Stamford Bridge w dogrywce i zabrakło im jednego gola do występu w kolejnym finale. (Bezczelnie wkręcę tutaj, że technicznie rzecz ujmując, w niektórych częściach świata był już 1. maj.)
Pucharowe sukcesy w poprzednich czterech sezonach tym razem się nie powtórzyły, ale zostały zastąpione poważną rywalizacją o tytuł. Która to rywalizacja wciąż jest żywa, gdy dochodzimy do połowy maja.
Jednakże w mojej opinii, Liverpool nigdy nie miał dużych szans na wygranie pierwszego mistrzostwa po dwudziestu latach jednocześnie z sukcesem w Europie. Jeśli ‘pierwszy' tytuł jest jednoznacznie uznawany za najcięższy do zdobycia, dodatkowe ciężkie mecze mogą jeszcze bardziej utrudnić sprawę.
Kwestia mistrzostwa rozstrzygnie się w tym tygodniu, i jeśli wygra United, ich fani odetchną z ulgą, wiedząc, że ich zespół nie grał najlepszej piłki. Niezły luksus.
Jednak Liverpool będzie ich naciskać do końca, choć manager nie mógł zestawić najlepszej jedenastki przez dwie trzecie sezonu ligowego. (Nie uwzględniając innych poważnych osłabień, nawet gdy Gerrard i Torres mogli razem wyjść w pierwszej jedenastce.)
Być może to jeszcze lepszy znak.
Wygląda na to, że w United niektórych swędzą stopy. Ronaldo i Tevez łączeni są z odejściem, ale zakładanie, że stracenie największego ofensywnego talentu może ich osłabić, jest niebezpieczne. Gdy Liverpool stracił Kevina Keegana i Iana Rusha, to w zasadzie się poprawił dzięki uzupełnieniom. Zawsze jest jednak ryzyko, że coś się nie uda, albo nie zaskoczy od razu.
A z kolei w Liverpoolu jest ogromny pragnienie trzymania się razem i dalszego się poprawiania.
Arsenal miejscami bywa błyskotliwy, ale gra nierówno. Chelsea się starzeje i stoi u progu poważnych zmian (nowy manager i odejście kilku 30-latków wygląda na nieuniknione). To może być dla Liverpoolu początek misji strącenia United z ich piedestału.
Wyścig po nr 19 może być naprawdę wielki.
Paul Tomkins
Komentarze (0)