O derbach po raz kolejny
Swoimi wrażeniami, odnośnie wczorajszych derbów Merseyside, podzielił się piłkarski komentator Timesa - Patrick Barclay. Barclay zwrócił uwagę, że Everton zasłużył przynajmniej na jeden punkt. Poruszył również kwestie trudnej sytuacji kadrowej w zespole prowadzonym Davida Moyesa.
Gdy okazało się, że Everton póki co nie będzie miał nowego stadionu, a propozycje dzielenia stadionu z Liverpoolem zostały odrzucone, fani Niebieskich z pewnością potrzebowali trochę pozytywów.
Tym co dostali, jest karcąca porażka na własnym, przestarzałym stadionie, który większość miejscowych fanów, z przekorną dumą, nazywa domem.
Goodison Park może się podobać wyłącznie zdeklarowanym kibicom. Nawet tacy sentymentaliści jak ja, pamiętający niezwykły wieczór w 1985, kiedy to Bayern Monachium został wyrzucony za burtę w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów, ledwo mogą znieść konieczność oglądania spotkań swojego zespołu na takim stadionie.
Postęp powinien oznaczać komfort.
Trudno jest uznać za pociesznie fakt, że Liverpool ma podobny problem. Brak wizji rozwoju wciąż utrzymuje oba kluby na przeciwległych krańcach Stanley Park.
Były czasy kiedy derby Merseyside decydowały o dominacji w Anglii i w Europie. Wynik wczorajszego starcia unaocznił spory kontrast: Liverpool zbliżył się do czołowej czwórki, Everton do ostatniej trójki.
Drużyna Davida Moyesa ma obecnie trzy punkty przewagi nad osiemnastym w tabeli Boltonem, ale Wanderers rozegrali o jeden mecz mniej. To absurdalne. Jeszcze na początku obecnych rozgrywek wciąż rozpamiętywaliśmy, jak dobrze radził sobie Everton w poprzednim sezonie, biorąc pod uwagę poważne kłopoty z kontuzjami, szczególnie wśród napastników.
Sezon zakończył się piątym miejscem w lidze oraz finałem FA Cup. Walka o Big Four, z takim drużynami jak Tottenham, czy Aston Villa, wydawała się być na wyciągnięcie ręki.
Kontuzje uderzyły po raz kolejny, nawet bardziej dokuczliwie, niż poprzednio. Wczoraj Moyes nie mógł skorzystać z Phila Neville'a, Phila Jagielki, Jacka Rodwella i Leona Osmana. Od dłuższego czasu kontuzjowany jest Mikel Arteta.
Tylko na ławce rezerwowych znaleźli się Louis Saha, Yakubu Ayegbeni i Lucas Neill.
Nawet wobec takich braków kadrowych Everton zagrał wystarczająco dobrze, by wczorajszego wieczoru wywalczyć przynajmniej punkt. Do składu wrócił Steven Pienaar i rozegrał świetne zawody.
W takich okolicznościach sąsiedztwo strefy spadkowej wydaje się być iluzją. W derbach oczekuje się walki, ale to było coś wyjątkowego. Pienaar dzielił i rządził na boisku. Inteligentnie rozprowadzał piłkę oraz uprzykrzał życie zawodnikom w czerwonych koszulkach w czasie powietrznych pojedynków.
Bramka wydawała się tylko kwestią czasu, ale piłka odbiła się od Josepha Yobo i tym sposobem Javier Mascherano wyprowadził Liverpool na prowadzenie.
Kiedy Pepe Reina obronił główkę Tima Cahilla, a zaraz potem obronił dobitkę Fellainiego, zdałem sobie sprawę, że ta noc nie należy do Evertonu. Jak zauważył Moyes:
- Z pewnością nie uważam, iż powinniśmy schodzić z murawy jako przegrani. Zawodnicy pracowali niesamowicie ciężko i zasłużyli na więcej, niż zdobyli.
- Stracona po rykoszecie bramka nieco podcięła nam skrzydła, ale piłkarze zareagowali we właściwy sposób i przez długi czas utrzymywaliśmy Liverpool na dystans.
Bez echa przeszedł występ Stevena Gerrarda, który, po problemach z pachwiną, wciąż nie może dojść do pełnej dyspozycji. Wczoraj, na śliskiej nawierzchni, Gerrard zbytnio nie wpływał na przebieg wydarzeń, ale w końcówce to on zainicjował akcję, po której Riera zagrał do Kuyta, a ten strzelił drugą bramkę.
Teraz Everton czeka mecz z AEK Ateny w Lidze Europejskiej. W niedzielę mecz ligowy ze Spurs.
Komentarze (0)