ARTYKUŁ
Zapraszamy do lektury nowego artykułu, który zawiera przemyślenia dotyczące złej sytuacji w klubie. Liverpool przegrał z Portsmouth i zajmuje siódme miejsce w ligowej tabeli.
Nie ma niczego
Znowu wyszło na to, że maksymy jednostek o dwucyfrowym IQ są najtrafniejsze. Kultowe, białostockie "nie będzie niczego" jak ulał pasuje do parodii Liverpool FC, którą podziwiamy w trwającym sezonie. Na Anfield nie ma drużyny - jest tylko zgraja piłkarzy zakładających identyczne koszulki i trenujących pod jednym dachem; nie ma pomysłów - jest zapatrzony w swoje idee Rafa Benitez, który widząc, że jego system gry nie działa bez Xabiego Alonso dalej brnie w to, co sobie wymyślił; nie ma lidera - bo w tragicznej formie psychicznej jest Steven Gerrard; a wreszcie nie ma odpowiedniej administracji - bo George Gillett i Tom Hicks to ludzie najgorszego sortu. Przepraszam za przydługi wstęp.
Nie znalazłem też w Liverpoolu niczego, co nie zasługiwałoby na krytykę. Z Portsmouth nie zagrał Alberto Aquilani, który kosztował 20 milionów funtów. Po 140. minutach gry - które zlepiłem sumując jego występy w sześciu spotkaniach trwających łącznie ponad 540 minut - Włoch złapał kontuzję. Nieważne, że to tylko lekki uraz. Czy jest umysł taki, w którym jako pierwsza nie pojawi się myśl o kontuzji, gdy były pomocnik AS Roma przewróci się na boisku? Nie ma. Ciężko będzie Aquilaniemu oswobodzić się ze szponów, które zacisnął na nim stereotyp porcelanowego piłkarzyka.
Muszę jednak przyznać, że sprawa Włocha - a może raczej "zagadka Il Principino" - jest dość frapująca. Nie zagrał w pierwszych 14. meczach sezonu. A kiedy się wyleczył, grał (poczynając od starcia z Arsenalem w Carling Cup): 13 minut, 0, 0, 10, 0, 1., 0, 0, 76, 28, 12, 0. Studentów kierunków ścisłych proszę o kontakt - czy jest tu jakiś ciąg liczbowy? Sprawdzałem jak się dało, ale nic nie widzę. Ciągu nie ma; nie ma niczego.
Można było tę kupę forsy spożytkować o wiele lepiej. Błąd popełnił Benitez, bo wybrał tragicznie, a od czasu odejścia Ricka Parry'ego sam zarządza przecież listą transferową. Przyczepię się też do negocjatorów, bo Aquilani jest graczem niewyobrażalnie przepłaconym. Włosi traktowali go jako wieczny talent, nie objawienie stołecznej szkółki. A co najważniejsze, rozmowy były prowadzone w czasie, gdy był kontuzjowany! Cena jest z kosmosu.
Pozostając przy temacie transferów: wariatom, którzy z utęsknieniem czekają na styczniową giełdę, mówię - czekajcie, jeśli tęskno wam do całkowitego spustoszenia wystarczająco już spustoszonego Liverpoolu. Będę w szoku, jeśli Javier Mascherano powie Leo Messiemu - "perdón, amigo, Liga Mistrzów, El Clásico i te sprawy - to nie dla mnie". Przed Barceloną - o ile w ogóle się po Argentyńczyka zgłosi - może uchronić go tylko męska decyzja Beniteza. Sprawę będzie trzeba postawić jasno - zostajesz, bo podpisałeś kontrakt.
To samo trzeba było powiedzieć Xabiemu Alonso, tak jak z Cristiano Ronaldo zrobił to w 2008 roku Sir Alex Ferguson. Aquilani leczyłby się teraz w blasku włoskiego słońca, Real Madryt byłby parę miejsc niżej, a Liverpool - być może - parę miejsc wyżej.
Najbardziej frustrującym faktem dotyczącym liverpoolowskiego kryzysu jest jego główna przyczyna. Nikt nie sądzi chyba, że drużyna, jaka zmierzyła się z Portsmouth, była słabsza od rywala pod względem potencjału i umiejętności? Nie, była o kilkaset procent lepsza. Piłkarze Avrama Granta byli za to o kilka tysięcy procent lepsi w głowach. Po tragicznym falstarcie i okupowaniu ostatniego miejsca w tabeli do ich szatni wkroczył człowiek, którego uważali za dobrego fachowca. Krążyły plotki o dziwnym, sztywnym podejściu do zawodników, ale treningi były zupełnie inne, niż te, które przeprowadzał poprzedni menedżer. No to gra pewnie też będzie inna! Uwierzyli. Dali się nabrać. I zaczęli grać inaczej.
Jeżeli więc chcemy zmienić trenera w trakcie sezonu, to nie szukajmy taktycznych mądrali z wizją. W Liverpoolu potrzeba prostego człowieka, który wzbudzi szacunek zawodników; sprawi, że zaufają jego słowom. Gdyby był legendą klubu - jeszcze lepiej, chociaż nie poprę tej tezy ani przykładem Guardioli, który miał gotowy zespół, ani Leonardo, który jest uznanym graczem Milanu, ale nie jego największą gwiazdą na przestrzeni wieków. Liverpool z zimowego snu wybudzić może wyłącznie osoba, która będzie potrafiła odpowiednio zmotywować piłkarzy, z powrotem ułożyć z nich drużynę. Dość jednak o Kennym Dalglishu.
Komentarze (0)