ARTYKUŁ
Zachęcamy Was wszystkich do przeczytania nowego artykułu w naszym serwisie, napisanego pod wpływem frustracji bezradnością w ofensywnej grze piłkarzy Liverpoolu. The Reds w ostatnich meczach mają problem ze zdobywaniem bramek, co jest powodem narzekań dużej grupy kibiców.
Równowagi brak
Ostatnie mecze w wykonaniu naszych ulubieńców to dla mnie przede wszystkim frustracja spowodowana brakiem kreatywności pod bramką rywali. W porządku, brakowało nam powoli wracającego do zdrowia Fernando Torresa, wypadł szalejący na prawym skrzydle Glen Johnson i na lewym Yossi Benayoun. Nie zamierzam podważać wartości tych zawodników w drużynie Beniteza, ale czy Liverpool naprawdę musi mieć wszystkich zawodników zdrowych, aby grać na pełnych obrotach? Dlaczego pozostali zawodnicy, pomijając kapitana, nie potrafią wziąć gry na siebie, zagrać kilka podań i uderzyć na bramkę przeciwnika? W moim przekonaniu wina leży po stronie Beniteza i choć zawsze ślepo go broniłem, teraz wiem, że Hiszpan musi coś zrobić, bo ciągnikowi o nazwie Gerrard zaczyna brakować paliwa.
Liverpool w tym sezonie wciąż nie może odnaleźć równowagi, bo jeżeli do końca 2009 roku defensywa the Reds spisywała się fatalnie, zaś z przodu radziliśmy sobie raczej przyzwoicie, to mniej więcej na przełomie grudnia i stycznia sytuacja się odwróciła i teraz obrońcy prezentują się o wiele lepiej, niż gracze odpowiedzialni za ofensywę. Wydaje się, że Benitez musiał źle dopasować trening, gubiąc w nim równowagę i skrajnie skupiając się na jednym, bądź drugim problemie. W każdym tygodniu na pracę z zespołem przeznaczona jest określona liczba godzin i w przypadku rozgrywania meczy co trzy lub cztery dni wprowadzenie czegokolwiek nowego, albo poprawienie źle funkcjonującej rzeczy nie jest wcale łatwe i tutaj ogromne znaczenie ma decyzja podjęta przez menadżera. Praca nad stałymi fragmentami, przesuwanie w defensywie, atakowanie skrzydłami, czy rozgrywanie na połowie przeciwnika - który aspekt wymaga największego nakładu pracy i poprawa którego wyjdzie nam najkorzystniej w nadchodzącym spotkaniu? Zdaje się, że Benitez przez cały sezon podejmuje nie najlepsze wybory nie podczas samego meczu, jak choćby niewłaściwe zmiany - o co często oskarża się go po przegranych meczach, ale właśnie na boisku treningowym, przygotowując zespół do gry.
Oczywiście, jest wiele argumentów w obronie Rafy - wąski skład, częste kontuzje, brak formy czołowych zawodników. Jednak z tymi wszystkimi problemami muszą radzić sobie wszystkie trzy pozostałe zespoły walczące z Liverpoolem o miejsce w Champions League. I wygląda na to, że radzą sobie lepiej.
Czy na dzień dzisiejszy the Reds daliby radę rozbić Stoke 4-0, Burnley 4-0 lub Hull City 6-1? Wątpliwe, bo przecież drużynie z niższej półki, Reading, nie tak dawno nie potrafiliśmy strzelić więcej niż jednego gola, w dodatku przypadkowego. W tamtym jednak czasie nasi obrońcy delikatnie mówiąc nie spisywali się najlepiej, po każdym meczu zostawiając nas sfrustrowanych. Wystarczy wrócić pamięcią do meczów w Londynie z Arsenalem w Carling Cup i kilka dni później z Fulham, które były odpowiednio porażkami numer 5 i 6 w siedmiu kolejnych meczach po wspomnianej, wysokiej wygranej z Tygrysami na Anfield.
Spójrzmy z drugiej strony, czy dysponując defensywą w obecnej formie zremisowalibyśmy z Birmingham City na własnym boisku, przegrali z Sunderlandem lub Portsmouth na wyjazdach? Uważam, że nie, bo jak wspomniałem od przełomu grudnia i stycznia gramy w obronie bardzo przyzwoicie (a nawet jakby powiedział Wojtek Jagoda, "bardzo, bardzo przyzwoicie"). Świadczy o tym statystyka, która opiera się na meczach rozgrywanych od czasu Boxing Day i zwycięstwa z Wolverhampton na Anfield 2-0 i mówi, że w ostatnich dwunastu meczach zaledwie pięć razy Reina wyciągał piłkę z siatki. Daje to średnią około 0,42 straconego gola na spotkanie, podczas gdy we wszystkich meczach do wspomnianej kolejki bożonarodzeniowej ta średnia wynosiła w przybliżeniu 1,31 wpuszczonej bramki na mecz. Dla porównania - do 26 grudnia Liverpool strzelał średnio 1,46 razy w meczu, natomiast po świętach dokładnie raz. Statystyka nie kłamie i widać, że Liverpool pod czujnym okiem Beniteza zrobił na polu defensywy spore postępy. Stało się tak jednak kosztem zaniedbania gry ofensywnej, czyli tego, na czym nam wszystkim bez wątpienia zależy najbardziej, bo jak sam Boss powiedział, "(...)aby wygrać mecz musimy strzelać gole." Pół biedy, jeśli problem leżałby w kwestii skuteczności naszych zawodników, ale jeżeli w trakcie meczu stwarzamy jedno i to wątpliwe zagrożenie po rzucie rożnym, to ten problem rośnie do rangi kryzysu. Naszej grze brakuje jakiegokolwiek pomysłu.
Taki już ten sezon dziwny jest, musimy cieszyć się albo z dobrej postawy w defensywie, albo w ofensywie. Mnie brakuje meczów z tamtego sezonu - chociaż nie wiem, czy jest sens wracać do tamtych chwil, bo wiele się zmieniło - w których strzelając Realowi Madryt pięć goli i nie tracąc żadnego, niedługo potem pokonując van der Sara na Old Trafford cztery razy i wyjmując piłkę z siatki zaledwie raz (i to po rzucie karnym) Liverpool cieszył zarówno zwolenników radosnej gry do przodu, jak i solidnej z tyłu. Żeby nie kończyć smętnie, powiem, że wracają już do zdrowia Fernando Torres i Yossi Benayoun, postępy w rehabilitacji robi także Glen Johnson, więc znów powieje nam wiatr na skrzydłach, a z przodu zadziała żądło. Oby tylko Rafa znalazł równowagę i nasz Czerwony kolos o chwiejnych nogach ruszył do przodu z zabezpieczonymi plecami i skończył sezon sukcesem.
Komentarze (0)