ARTYKUŁ
Pewnej niedzieli siedziałem w pomieszczeniu prasowym Kogutów, oczekując na ich mecz z Manchesterem United. Jedno z wcześniejszych spotkań, derby Merseyside, pokazywane było na telewizyjnych monitorach.
Nie mogę nie zauważyć, iż gol Raula Meirelesa dla Liverpoolu podsumowała cisza, podczas gdy dwa strzały Evertonu na początku drugiej połowy, po których musiałem udać się na stanowisko komentatorskie, kibice gości skwitowali okrzykiem radości. Cytując Rafę Beniteza, to "fakt".
Wielu korespondentów piłkarskich było tego dnia na White Hart Lane - bezsprzecznie najważniejszym obiekcie tego dnia - a większość nie wiedziała, co w tym czasie dzieje się w Merseyside. Czy cechuje ich "anty-Liverpoolska" postawa lub czy są oni przeciwni "powracającemu" Kenny'emu Dalglishowi, mając nadzieję na jego porażkę? Mogę się mylić, jednak tak wygląda to obecnie.
Zbyt ociężała defensywa jednoznacznie kojarzy się z panowaniem Roya Hodgsona. Zbyt wiele czasu minęło, zanim Dalglishowi udało się wreszcie wygrać mecz. Pamiętajmy, że dwa z nich to "mocna" strona Hodgsona - wyjazdy, a kolejnym była potyczka z Evertonem. Tak czy inaczej, wygląda na to, że może znaleźć się wielu rozczarowanych.
Liverpool nie zdobędzie tytułu. Nie zakwalifikuje się do Ligi Mistrzów. Nie wydaje się, aby zapewnili sobie miejsce gwarantujące grę w Lidze Europy, o ile nie zwyciężą w tegorocznych rozgrywkach. Jednakże, jeśli prawidłowo odczytałem ruch warg Sammy'ego Lee, który odwrócił się do Dalglisha po golu Torresa na 3-0 na Molineux, zgadzam się. "Wracamy do gry!" krzyknął.
Stephen Ward, zdobywca jedynej bramki w poświątecznym spotkaniu na Anfield, powiedział: "Wszystko zmienia się w momencie zatrudnienia nowego menedżera i składam wyrazy szacunku dla Liverpoolu. Przybyli tutaj (gdzie przegrywał Manchester City i Chelsea) i zaprezentowali się znacznie lepiej niż my wygrywając na Anfield". Jakże prawdziwe są to słowa.
Sobotnie zwycięstwo było zaledwie trzecim zdobytym na wyjeździe kompletem punktów w 21 spotkaniach, jednak widoczna była znaczna poprawa w stosunku do tego, co piłkarze pokazywali pod wodzą Roya Hodgsona. Dalglish wpłynął na atmosferę, powracając do stylu gry ochrzczonego przez fanów "Liverpool Way".
Tak, Fernando Torres pozostał samotnym napastnikiem, jednak czuł się daleki od samotności, mając wsparcie pozostałych, zwłaszcza grającego wybitnie Meirelesa. Zobaczyliśmy odrodzony, pozytywny Liverpool, odrzucający wszystko co pozostało po poprzednim menedżerze.
Przed nimi wciąż daleka droga. Powrót po zawieszeniu Stevena Gerrarda w spotkaniu z Fulham prowokuje pytanie, gdzie zagra Raul Meireles. Dlaczego kapitan nie miałby pojawić się głębiej i pozwolić Portugalczykowi na rozkwit w środku pola za plecami Torresa?
I gdzie, o ile Ian Holloway nie czuje się urażony kolejną "haniebną" propozycją - przypuszczam, że zaoferowano Blackpool ośmiokrotnie więcej niż zapłacili oni za piłkarza – znalazłoby się miejsce dla Charliego Adama?
Jakie są inne priorytety? Potrzebują lewego obrońcy, przypuszczalnie Stephena Warnocka, początkowo na wypożyczeniu oraz dobrego partnera w środku defensywy dla Daniela Aggera. Na to być może będzie trzeba zaczekać do lata. Podstawową potrzebą jest pozyskanie klasowego napastnika. Dlatego Damien Comolli udał się do Amsterdamu w pogoń za Luisem Suarezem.
Na sam koniec, odnosząc się do reszty, zwłaszcza pewnych dziennikarzy, Liverpool czuje się coraz lepiej.
Alan Green
Komentarze (0)