Podsumowanie meczu
Pierwsze „Koty” za płoty? I tak i nie. Niestety drużyna Liverpoolu zaliczyła falstart i w pierwszym spotkaniu sezonu 2011/12 sensacyjnie zremisowała z ekipą Sunderlandu 1:1.
Skład na mecz prezentował się iście mistrzowsko. Byli Suarez z Carrollem w ataku, Charlie Adam na środku oraz dwa nowe nabytki The Reds w postaci Jordana Herndersona oraz Stewarta Downinga. Na nasze nieszczęście zespołowi Dalglisha zabrakło dwóch bardzo ważnych aspektów w dzisiejszym spotkaniu: prawdziwego przywódcy, który ruszyłby do ataku dając tym przykład innym, oraz szczęścia – zarówno przy poprzeczce Downinga jak i rzucie karnym Suareza.
Pierwsze minuty spotkania to badanie rywala i lekka nerwówka. Oba zespoły nie chciały stracić bramki, co było widać gołym okiem. Już od początku meczu bardzo aktywny był Jose Enrique, który swoimi dobrymi interwencjami wybijał piłkę na rzuty rożne. Po obu słabych kornerach drużyny Sunderlandu przyszła pora na nonszalanckie zachowanie Richardsona, który wybijając piłkę trafił w Suareza. Ten z kolei po otrzymaniu takiego prezentu nie mógł nie zrobić z tego pożytku - mijając bramkarza został sfaulowany w polu karnym. Jedyne, co pozostało Urugwajczykowi to wykorzystać rzut karny. Niestety – niczym Beckham próbował trafić Panu Bogu w okno.
Po niewykorzystanej jedenastce Liverpool wciąż napierał. W 12. minucie Charlie Adam wykonywał rzut wolny po faulu na naszym zawodniku. Piękne i mocne dośrodkowanie Szkota wykorzystał Suarez, który lekko strącił piłkę i skierował ją do siatki obok późno interweniującego bramkarza gości. Nadeszła pora na wybuch euforii wśród kibiców na Anfield – Liverpool prowadzi 1:0.
Do 20 minuty ekipa przyjezdnych liczyła jedynie na grę z kontry. Raz na jakiś czas Czarne Koty próbowały strzałów z dystansu, jednak większość z nich były anemiczne i niecelne.
W 34. minucie Stewart Downing pokazał jedną akcją, że wart był wydanych na siebie pieniędzy. Niczym Messi prowadził piłkę przy nodze wśród przeciwników, by ostatecznie zza pola karnego oddać atomowy strzał w poprzeczkę. Co było dalej – nie wiem, gdyż podskoczywszy w górę zrzuciłem laptopa i do śledzenia meczu wróciłem po oględzinach i wycenie strat. Na szczęście były one zerowe.
Na zakończenie pierwszej połowy Sunderland bliski był bramki wyrównującej po nieudanej interwencji Reiny. Na nasze szczęście skończyło się jedynie na strachu. Kto wie jednak, czy właśnie ta akcja nie dodała wiatru w żagle drużynie gości...
Druga połowa to cień Liverpoolu sprzed przerwy. Pierwsze 10 minut było spokojne i wyrównane. W 53. minucie po raz pierwszy tego dnia nie popisał się Flanagan. Chcąc ominąć nadchodzącego rywala niefortunnie dał sobie zabrać piłkę, co spowodowało natychmiastową wrzutkę w pole karne Pepe Reiny i groźny strzał Sunderlandu. Dwie minuty później kolejny raz dał o sobie znać Enrique. Po rajdzie lewą stroną posłał szybką piłkę w pole karne, jednak Carroll został wyprzedzony przez byłego zawodnika Manchesteru United, Wesa Browna. Po rzucie rożnym nasz rosły Anglik niecelnie strzelił obok bramki.
W 57. minucie ucichł cały stadion. Po ładnym dośrodkowaniu Elmohamady z prawej strony boiska piękny strzał oddał kompletnie niekryty Larsson. Było to uderzenie trudne do obrony, więc z pewnością nie można winić naszego hiszpańskiego golkipera. Jedynym winowajcą był młodzian zastępujący kontuzjowanego Johnsona – John Flanagan. Anglik nie skupiał się w ogóle na przeciwniku, a jedyne co widział to futbolówka.
Bardzo zdziwiła mnie postawa podopiecznych Dalglisha po stracie bramki. Byłem pewny, że rozwścieczeni zawodnicy ruszą z impetem do ataku. Niestety, zamiast tego gra stała się wyrównana, a momentami to Sunderland uzyskiwał przewagę nad Liverpoolem.
Zmiany nie wniosły niczego do gry. Dirk, który zastąpił niewidocznego Hendersona w 61. minucie spotkania walczył i z pewnością „chciał”, ale zabrakło wsparcia partnerów i szczęścia. Podobnie było z Raulem Meirelesem, który okazał się zmiennikiem dla Urugwajskiego napastnika z siódemką na plecach.
Do ostatniego gwizdka obie strony nie wypracowały sobie żadnych groźnych i dogodnych okazji. Jedynie Carroll w 87. minucie próbował strzału głową, jednak jego uderzenie minęło bramkę i nie sprawiło żadnego problemu bramkarzowi gości.
Podsumowując to spotkanie można wysnuć kilka ważnych wniosków. Po pierwsze drogie zakupy nie idą w parze z pewnymi zwycięstwami. Liverpool Dalglisha to wciąż drużyna w budowie. Po drugie, widać w drużynie olbrzymi potencjał. Stać nas na ładną i kombinacyjną grę, ale w trudnych momentach brak nam kogoś, kto poderwie zawodników i kibiców do działania. Do tej pory rolę tą pełnił Gerrard, jednak jego ciągłe problemy z pachwiną pozostawiają ekipę The Reds bez kapitana z prawdziwego zdarzenia. Po trzecie, gdy nie ma Suareza naszą grę rozszyfrowałby przedszkolak. Każdy zawodnik z każdej pozycji mając piłkę przy nodze szuka Carrolla, zamiast próbować rozegrać coś niekonwencjonalnie.
Za tydzień czeka nas kolejna, lecz o wiele cięższa przeprawa. Wyjeżdżamy do Londynu, gdzie przyjdzie nam zmierzyć się z ekipą Arsene'a Wengera, Arsenalem.
Komentarze (0)