Podsumowanie meczu
Arsenal 0-2 Liverpool! To już nie jest typ wybranego kibica lub internetowego serwisu - jest to wynik meczu, który z pewnością przejdzie do historii jako przełomowy. Po wielu latach rozczarowań zawodnikom z Anfield Road udało się przełamać złą passę i wygrać na terenie Arsenalu Londyn, który od kilkunastu lat utrzymywał status „niezdobytego”. Jednak jak przebiegało to spotkanie?
Pierwsze minuty spektaklu to badanie rywala i niedokładne zagrania obu drużyn. Po 7 minutach Arsenal miał już za sobą trzy rzuty rożne, jednak żaden z tych stałych fragmentów gry nie zagroził bramce strzeżonej przez Pepe Reinę. Dopiero 13. minuta meczu przyniosła pierwsze emocje. Piłkę zagraną z okolic środka boiska zgrywał do Downinga Carroll, który wg sędziego faulował. Powtórki pokazały, że decyzja arbitra była co najmniej dyskusyjna. Szkoda była olbrzymia, gdyż Stewart podanie od Andy’ego zamienił w bramkę, która ostatecznie została nieuznana. Chwilę później Arsene Wenger miał kolejny powód do zmartwienia. Obrońca gospodarzy, Laurent Koscielny, doznał kontuzji, która uniemożliwiła mu dalszą grę w dzisiejszym meczu. Smutny to był widok, gdy załamany piłkarz „schodził” z boiska podpierając się o fizjoterapeutę i... Samira Nasriego, który w ten sposób próbował zdobyć sobie przychylność wśród kibiców, którzy kilka dni wcześniej pod jego nieobecność skandowali obraźliwe hasła dotyczące przenosin Francuza do Manchesteru City. W 20. minucie Liverpool poważnie zagroził bramce Szczęsnego. Andy Carroll po wrzutce z lewej strony boiska uderzał piłkę głową. Strzał ten był na tyle dobry, że Wojtek miał niemałe problemy przy obronie uderzenia. Minutę później świetnym rajdem popisał się najnowszy nabytek Dalglisha, Jose Enrique. Chłopak sprawia wrażenie piłkarza, który gra w naszym zespole od kilku lat. Dobrze rozumie się z innymi, wie co robić z piłką przy nodze i stwarza zagrożenie pod bramką przeciwnika. Na przekroju całego spotkania kompletnie zdominował Walcotta, który nie miał koncepcji na świetnie spisującego się Hiszpana. Natomiast inne wrażenie wywierała na mnie gra Charliego Adama. Widać gołym okiem, że tu już nie tyle chodzi o zgranie z drużyną, ile o formę samego zawodnika. Szkot wiele razy źle zagrywał piłkę do partnerów, próbował strzałów z połowy boiska, lecz wszystko to na nic. Od 30. minuty Liverpool spuścił z tonu. Arsenal miał kilka swoich okazji, które ostatecznie spełzły na niczym. W pamięci utkwił mi piękny strzał Frimponga, który fenomenalnie obronił nasz hiszpański golkiper. Do końca pierwszej połowy na murawie nie działo się nic ciekawego, prócz kilku indywidualnych zrywów Samira Nasriego, który myślami z pewnością był gdzieś w Manchesterze...
Druga odsłona zaczęła się równie nieciekawie jak pierwsza. Wiele niedokładnych piłek i podań było zarówno w ekipie Dalglisha, jak i Wengera. Żadna z drużyn nie potrafiła zdominować środka pola. Dopiero w 54. minucie zaczęło się coś dziać. Nasz rosły Anglik, Andy Carroll, dostał lekko za mocną piłkę w pole karne. Na szczęście zdążył do niej dopiec i odegrać ją do tyłu pod nogi wbiegającego Martina Kelly’ego. Ten z całym impetem oddał potężny strzał na bramkę Szczęsnego. Wszyscy na stadionie widzieli piłkę w siatce, lecz niestety ta odbiła się od słupka i wylądowała poza linią końcową boiska. W 67. minucie z pewnością nie popisał się sędzia dzisiejszego spotkania, Atkinson. Martin Kelly w walce z Arszawinem został powalony – i to dosłownie – na ziemię. Wszyscy spodziewali gwizdka, jednak próżno było go nasłuchiwać. Ostatecznie Arsenal z bliskiej odległości oddał strzał, który jakimś cudem obronił Pepe Reina. Trzy minuty później nastąpił zwrot akcji. Drugi żółty kartonik za bezpardonowe wejście w nogi Lucasa ujrzał podopieczny Wengera, Emmanuel Frimpong. Od tej pory Liverpool grał w przewadze jednego zawodnika, co z pewnością ułatwiło zadanie piłkarzom Kenny’ego. Trzy minuty później na boisku mieliśmy dwóch nowych zawodników The Reds: w miejsce Kuyta wszedł Meireles, natomiast zmęczonego Carrolla zastąpił Suarez. W 78. minucie wszyscy kibice Liverpoolu mieli piękny powód do radości. Jeden z obrońców, próbując wybić piłkę z własnego pola karnego, niefortunnie uderzył w Aarona Ramseya, który chwilę później okazał się strzelcem bramki samobójczej dla ekipy The Reds. Od chwili strzelenia gola na boisku nie działo się kompletnie nic. Dopiero w 90. minucie ładną akcją popisali się piłkarze Liverpoolu. Po wymianie kilku piłek futbolówka trafiła do Meirelesa, który mając przed sobą tylko Wojtka Szczęsnego odegrał piłkę do biegnącego obok Suareza. Ten, mając pustą bramkę, wpakował piłkę do siatki i podwyższył wynik na 0:2. Kilka minut później sędzia zakończył ten przełomowy dla The Reds mecz.
Z pewnością humory wszystkich kibiców Liverpoolu są o wiele lepsze, niż chociażby tydzień temu po zremisowanym spotkaniu z Sunderlandem. Już w środę czeka nas kolejny sprawdzian. Tym razem zmierzymy się z zespołem Exeter City w drugiej rundzie Carling Cup.
Komentarze (0)