Komu trzepocze siatka
Nerwowa końcówka spotkania z Brighton odnowiła we mnie coraz popularniejsze wśród kibiców Liverpoolu przeświadczenie, że nasza drużyna ma problem z dobijaniem przeciwnika. W meczu, który powinien być rozstrzygnięty do przerwy, nie brakowało nerwowości i to nie tylko przez niemal całą drugą połowę, ale nawet w ścisłej końcówce pierwszej odsłony.
Ogólny obraz jest taki - po idiotycznym golu z karnego dla gospodarzy the Reds desperacko bronili się przed stratą drugiego gola. Z drugoligowcem, gdy sekundy wcześniej wynik był już rzekomo rozstrzygnięty.
Takie rozważania naprowadziły mnie jednak na myśl inną - a ile razy to przeciwnicy powinni, jak mówią Anglicy, posłać mecz do łóżka, ale dzielna postawa Czerwonych doprowadziła do innego scenariusza? Ile punktów zdobył Liverpool w meczach, w których pierwszy stracił gola? Przerażony szukałem w głowie (a potem w terminarzach) spotkania, które choć trochę podrasowało to okrągłe zero, będące odpowiedzią. Uff, mecz z Arsenalem. A zatem jeden. Cały jeden punkt udało się ugrać the Reds w ośmiu meczach za kadencji Dalglisha (w lidze i pucharach), w których obrót spraw boiskowych zmuszał ich do obrabiania strat.
Statystyka ta jest dość niepokojąca choćby z punktu widzenia doświadczenia ostatnich lat - najlepszy sezon drużyny Beniteza to ten, w którym w ucieczkach spod gilotyny wręcz się specjalizowała, zapracowując sobie w ten sposób na patetyczne miano "the comeback kings". Owszem - można przecież wygrywać wszystko, jak leci, najpierw strzelając pierwszą, a potem drugą, trzecią i czwartą bramkę. Tu jednak powracamy do punktu wyjścia.
W okrągłych trzydziestu meczach o stawkę pod wodzą Króla Kenny'ego, Liverpool aż pięciokrotnie dawał sobie wydrzeć zwycięstwo po strzeleniu pierwszego gola - trzykrotnie remisując i przegrywając dwa razy. Zestawienie tych liczb z przedstawionymi dwa akapity wyżej może prowadzić do kilku wniosków.
Po pierwsze - drużynie brakuje charakteru. W zależności od podejścia, jest to problem jeszcze niewielki lub już ogromny. Z jednej bowiem strony ducha zespołu nie da się zbudować w kilka miesięcy, szczególnie mając na uwadze ostatnie dwa sezony. Z drugiej - w drużynie wedle wszystkich z nim związanych mediów panuje (czy też - panowała przed meczem ze Spurs) świetna atmosfera, która przecież powinna procentować w trudnych sytuacjach boiskowych. Tak czy inaczej na dzień dzisiejszy Liverpool, który źle wejdzie w mecz, to Liverpool słaby.
Po drugie - nad zespołem ciągle krąży jedna z najgorszych zmór ekipy Beniteza. Strzelamy jedną, a potem czekamy na ostatni gwizdek. W obecnej sytuacji wychodzi na to, że nawet gdy strzelamy dwie, wciąż jeszcze jesteśmy narażeni na nerwową końcówkę. Trzeba zatem poprawić skuteczność i nabyć cechę wytrawnego boksera - punktować, gdy tylko nadarza się okazja. Zbyt często bowiem okazywało się, że pięściarz w przeciwległym narożniku dwie - trzy rundy później nabierał nowej świeżości i wykorzystywał ospałość the Reds.
Po trzecie - po dobrym początku pracy Dalglisha na Anfield i entuzjazmie z nim związanym, przychodzi prawdziwa weryfikacja sił. W tamtym sezonie Czerwoni grali właściwie o jak największe zredukowanie rozmiarów upokorzenia. Teraz stawka jest o wiele, wiele wyższa. Sezon pokaże, czy Liverpool jest przygotowany na podjęcie o nią walki, czy też przeciętny początek kampanii przeciągnie się na dalszą jej część i w maju znów przyjdzie rozczarowanie.
Kolejny test dziś. Niech wygrają lepsi Czerwoni.
Komentarze (0)