Kwestia szczęścia
W sporcie szczęście nie zawsze sprzyja lepszym. Czasami drużyna przeważająca wygra mecz dzięki karnemu, którego mógłby podyktować tylko Steve Wonder, innym razem ci, którzy przez całe spotkanie byli w odwrocie strzelą bramkę piłką odbitą od balonów rzucanych przez kibiców. Fortuna bywa kapryśna - w sporcie bardziej, niż gdziekolwiek indziej.
Widzieliśmy transfery, widzieliśmy entuzjazm piłkarzy i Kenny'ego Dalglisha, widzieliśmy, jak Steven Gerrard wraca do zdrowia. To wszystko pozwalało nam oczekiwać, że w sezonie 2011/2012 nie będziemy opierać się w głównej mierze właśnie na szczęściu, a tak do tej pory wygląda.
Liverpool rozgrywał już mecze lepsze (Bolton, Wolves) i gorsze (Tottenham, na litość boską), ale większość spotkań, które widzieliśmy mogła skończyć się wygraną każdej ze stron. Pierwszy mecz kampanii - remis z Sunderlandem, nagły atak pomroczności Richardsona, który w 99 na 100 przypadków wybiłby tę piłkę inaczej i puff, mamy karnego na samym początku meczu. Niestety chwilę później ta sama przypadłość dopada Suareza i piłka szybuje tak wysoko, że lotnisko w Liverpoolu musi przydzielić jej własny kanał powietrzny. Sto dwadzieścia sekund szczęścia i pecha po obu stronach, które mogły dać wygraną Liverpoolowi, a dały podwaliny pod cenny punkt dla Czarnych Kotów.
Mecz z Arsenalem - spotkanie niezwykle wyrównane, pomimo katastrofalnej sytuacji kadrowej drużyny Wengera. Tylko do siedemdziesiątej minuty, kiedy Frimpong, którego wcale nie powinno być w tym meczu w podstawowym składzie skosił Lucasa równo z trawą, co skończyło się drugą żółtą, a w rezultacie czerwoną kartką. Chwilę później - pechowa interwencja debiutanta Miquela, równie pechowa Ramseya i piłka ląduje w bramce Wojtka Szczęsnego. Historyczne zwycięstwo w meczu, który powinien skończyć się remisem.
Kolejne ligowe spotkanie, mecz z Stoke - Liverpool przez cały mecz napierał, atakował i strzelał, ale wystarczyła jedna interwencja podczas której umiejętności Carraghera przegrały nierówną walkę z coraz gorszą motoryką naszego numeru 23 i Garncarze zatrzymali trzy punkty na swoim gruncie.
Docieramy wreszcie do meczu z Evertonem, gdzie dzięki absurdalnej decyzja arbitra The Reds przez większość meczu grali w przewadze jednego zawodnika. Nawet wtedy nie wyglądało to różowo - poprzeczka po pięknym strzale Adama to fajna rzecz, ale już w klasyce kina sportowego - "Potężnych Kaczorach" - Emilio Estevez mawiał, że poprzeczka to nie o włos od gola, ale o włos od pudła. Dopiero przełamanie Carrolla i szczęśliwe trafienie Suareza dały nam zwycięstwo 2:0.
Uśmiech losu kiedy mecz się nie układa to świetna sprawa i często decyduje o zwycięstwie. Ale trzeba pamiętać, że szczęście to miecz obosieczny. Mam nadzieję, że wkrótce Kenny i chłopaki przestaną zdawać się na to kapryśne koło fortuny i wreszcie pokażą nam grę znaną chociażby z końcówki ostatniego sezonu, bo kadrę mamy na pewno lepszą, niż wówczas. Pierwsza okazja do tego już za dwa tygodnie.
Komentarze (2)