Wywiad z Brianem Barwickiem
W związku z wydaniem autobiografii "Anfield Days and Wembley Ways", Liverpoollfc.tv złapało Briana Barwicka, długoletniego fana drużyny z Merseyside i byłego szefa FA, żeby porozmawiać z nim o jego pasji do the Reds.
Brian, można śmiało powiedzieć, że jesteś osobą rozpoznawalną, ale ludzie nie wiedzą jak wielkim fanem Liverpoolu jesteś. Opowiedz nam dlaczego ten klub tak wiele dla ciebie znaczy…
Tej jesieni obchodzę pięćdziesięciolecie kibicowania Liverpoolowi, co jest dla mnie dość znaczącą rocznicą i trochę niepokojącą, bo przypomina mi, że mam trochę więcej niż 50 lat na karku. W tym czasie obserwowałem klub, który wzniósł się z poziomu starej drugiej dywizji do poziomu Mistrzów Europy i stał się – jak to niektórzy nazywają – światową marką. Widziałem więc jak dorastał, zyskiwał światową sławę i przede wszystkim oglądałem kilka znakomitych meczów ze wspaniałymi piłkarzami. I co ciekawe podziwiałem ich w różnych dziwnych i cudownie różnych miejscach.
Czy kiedykolwiek wyobrażałeś sobie – cofając się do początku – że ten klub sprawi, że odbędziesz tak wiele podróży i stanie się on nieodłączną częścią twojego życia?
Nie. Ostatni rozdział książki nazwałem "Magiczna nić". Dla mnie magiczną nicią jest fakt, że każdego czerwca kończy się sezon, każdego sierpnia sezon się zaczyna, a w maju wiadomo już – jakiemukolwiek zespołowi byś nie kibicował – czy miał on dobrą kampanię, taką sobie czy złą. W każdym sezonie są wzloty i upadki, a pośród nich przydarzają się bardzo różne sytuacje. Niektóre z nich wyróżniają się i na długo zapadają w pamięci. Dla mnie jest to stałe źródło zabawy. Nie chodzi tylko o Liverpool. Jestem bardzo przywiązany do niego, ale tak naprawdę kocham samą grę. Myślę, że jest to coś dobrego dla mnie. To rzeczywiście jest ważna część życia wielu ludzi.
Opowiedz nam o swoim pierwszym wspomnieniu związanym z kibicowaniem Liverpoolowi…
Moim pierwszym wspomnieniem jest mecz Liverpoolu przeciwko Leyton Orient w październiku 1961 roku. Myślę jednak, że ludzie prawdopodobnie kłamią, kiedy mówią, że pamiętają który mecz był ich pierwszym. Wszystkie znaki na niebie i ziemi podpowiadają mi jednak, że to właśnie to był mój pierwszy mecz Liverpoolu, chociaż tak na prawdę nie pamiętam czy nie był to drugi, trzeci czy czwarty. Wtedy robiło się to samo, co robili zawodnicy – poświęcało się swój czas rezerwom zanim zdołało się dostać się na mecz pierwszej drużyny.
Przez kilka lat więc, większość mojego czasu spędzałem na oglądaniu rezerw. Pomagało mi to, że mój tata zabierał mnie na mecze, ponieważ był policjantem i spacerował dookoła boiska. Doświadczałem zatem tej niezwykłej rzeczy, będąc jednym z tych kilku ludzi, którzy byli wyprowadzani na murawę!
Historia podpowiada nam, że rok 1960 był znakomitym czasem, żeby zacząć kibicować Liverpoolowi – w klubie nadeszły wielkie zmiany…
To był wyjątkowy czas. Byłeś i czułeś się częścią tego wszystkiego. Shankly był wtedy taki realny. Miałem szczęście, że w ramach mojej pracy mogłem spotykać się z wielkimi tuzami światowego sportu, ale wciąż umieszczam Shankly’ego na szczycie listy osób, które mnie zainspirowały. Praca daje mi okazję publicznego przemawiania i częstego wypowiadania się na temat przywództwa, władzy jaką ze sobą niesie i różnych jego rodzajach. Nie spotkałem jednak nikogo, kto by tak bardzo zainspirował mnie jak Bill Shankly.
Nigdy dla niego nie grałem, a jedynie przyglądałem się jego drużynie piłkarskiej. Jego metody były inne – to były działania w małej skali. W latach 60. chodziłem z kolegą oglądać trening zespołu podczas przerwy w sezonie. To były inne czasy, nie było wtedy wielkich zrzeszeń czy sponsorów. Tamte lata przypominają trasę miejską, po której mogłeś swobodnie spacerować. Było tam może 25 czy 30 osób – tłum 400 ludzi był nie do pomyślenia – natomiast Shankly zawsze zdołał się zjawić i zamienić słowo. Wydawało się, że trwało to 20 minut, lecz prawdopodobnie były to tylko 2 minuty. Były to jednak wyjątkowe 2 minuty! Pozwalały ci wrócić wieczorem do domu, a kiedy twoja mama pytała się robiąc herbatę "Co dzisiaj robiłeś?" mogłeś odpowiedzieć, "Och, rozmawiałem z Billem Shanklym, a on powiedział, że Roger Hunt może nie zagrać w niedzielę, a Saint ma problemy z kostką!"
Później ujrzałem go w innym świetle, kiedy przemawiał na Uniwersytecie liverpoolskim dla zgromadzonym tam studentów prawa. To miejsce było pełne ludzi, którzy przyzwyczajeni byli do słuchania wykładów prawniczych umysłów najwyższej klasy, ale on ich oczarował. Nie mówił, tym jak to się teraz nazywa korporacyjnym żargonem, ale zainspirował ludzi wypowiadając się na temat przywództwa. O jego wielkiej charyzmie świadczy fakt, że kiedy Liverpool wracał do domu z Pucharem Ligi albo i bez niego, on potrafił powstrzymać tłum od śpiewania poprzez podniesienie jednego palca. To było całkowicie wybitne. I nie widzę nikogo, kto by tak dalece się do niego zbliżył.
Domyślam się, że przez ponad 50 lat widziałeś prawie wszystkich znakomitych zawodników tego klubu i jego pracowników. Kogo wyróżniasz? Kim są twoi faworyci?
Najlepszym zawodnikiem według mnie jest Dalglish i wskazuję na niego z kilku powodów. Po pierwsze był on fantastycznym piłkarzem, po drugie grał niemal w każdym meczu. Wydaje mi się, że napisałem w książce, że jedyną rotacją, jaka go dotyczyła było odsyłanie środkowego obrońcy poza boisko. Po trzecie, grał również jako menadżer – i uwierzcie mi – jego zaangażowanie w końcówce sezonu 1985-86 dało Liverpoolowi dublet. Dlatego umieszczam go na szczycie listy.
Byłem za młody, żeby podziwiać Billy'ego Liddella. Widziałem jak gra, ale nie w meczach o wysoką stawkę. Uwierz mi jednak, że Billy Liddell byłby w tej klasyfikacji wysoko. Jest jeszcze oczywiście John Barnes, który był bardzo wyjątkowym piłkarzem i Steven Gerrard. Steven nadal ma jeszcze przed sobą kilka rozdziałów i może na pewnym etapie zdoła zbliżyć się do Kenny'ego.
Są i tacy zawodnicy, z którymi się dorasta. Kiedy ma się dziewięć, dziesięć, jedenaście lub dwanaście lat wszyscy oni wyglądają jakby mieli osiem stóp wzrostu. Moją ulubioną drużyną z tego okresu byli Lawrence, Lawler, Byrne, Milne, Yeats, Stevenson, Callaghan, Hunt, Smith, Thompson. Kochałem Rogera Hunta, ponieważ strzelał mnóstwo bramek. Kilka także przestrzelił, ale zawsze znajdował się na pozycji do strzału, a to bardzo dobry nawyk. Oczywiście z reprezentacją Anglii wywalczył także Mistrzostwo Świata.
Innym moim ulubionym zawodnikiem z tamtej epoki był Peter Thompson – świetny skrzydłowy, który mijał obrońców dwa, a nawet trzy razy! Prawdopodobnie mógł zrobić to za jednym razem, ale on był showmanem i wspaniałym, staromodnym skrzydłowym. Lubiłem także Tommy’ego Smitha – fantastycznego obrońcę, który grał na skrzyżowaniu dwóch epok. Wtedy w drużynie było wielu wspaniałych piłkarzy i oczywiście Rushie (Ian Rush), który tylko trafiał, trafiał i trafiał.
Miałeś okazję podziwiać nie tylko wybitnych piłkarzy, ale także uczestniczyć we wspaniałych wieczorach i przeżywać podniosłe momenty. Który jest dla ciebie najważniejszy?
Moim ulubionym meczem jest ten z listopada 1970 roku, w którym Liverpool pokonał Everton na Anfield. Everton był wówczas panujący mistrzem i pobił Liverpool pod koniec poprzedniego sezonu. W Liverpoolu zaczęła się wymiana składu, więc był to młody zespół, zupełnie inna drużyna. Po pierwszej połowie było 0:0 i wyglądało na to, że nic się nie wydarzy, kiedy Royle i Whittle zdobyli gole dla Evertonu. To oni strzelili te dwie bramki w marcowym spotkaniu.
Wtedy – sprawdzałem to na drugi dzień, więc jestem tego pewien – w 69. minucie gry do siatki trafił Steve Heighway. Koniec spotkania był już blisko i wszyscy myśleli, że był to szczęśliwy traf, ale to samo zrobił w finale Pucharu w następnym sezonie. Następnie Toshack, w swoim drugim meczu dla Liverpoolu, przejechał po barkach Briana Labone'a i trafił głową na 2:2, a cały stadion zwariował. Wszyscy pamiętamy, jak głośno było wtedy na the Kop. To był prawdziwy hałas!
Wówczas Chris Lawler, bramkostrzelny obrońca obdarzony umiejętnością szybkiego zwrotu w kierunku 16 metrowego pola bramkowego zdobył w 84. minucie 50 gola dla Liverpoolu, z których żaden nie był rzutem karnym. W ciągu piętnastu minut gry Liverpool strzelił trzy gole, które zawirowały w naszych głowach. Właśnie dlatego jest to mój ulubiony mecz. Inne zaś to spotkania z Rzymu i Istambułu – wybitne spektakle.
Już wcześniej poruszyliśmy temat Kenny'ego Dalglisha. Wspomniałeś, że jest to ktoś, kogo mogłeś poznać także prywatnie. Ile znaczy dla ciebie ta znajomość? Jak bardzo ucieszył cię jego powrót do klubu?"
Wydaje mi się, że znam Kenny’ego Dalglisha od jakiś 30 lat. Przez większość tego czasu wpadaliśmy na siebie dwa, trzy razy do roku. Kiedy pracowałem dla BBC stale wysyłano mnie, żebym robił jakieś materiały o Liverpoolu dla Football Focus. Stąd tak dobrze poznałem Kenny'ego i jego rodzinę. Podziwiałem go jako wielkiego piłkarza, ale także jako wielkiego człowieka w okresie tragedii Hillsborough. Kiedy postanowił odejść nie myślałem, że kiedykolwiek wróci.
Przeżyłem dziwaczne chwile siedząc obok niego podczas kilku meczów w pierwszej połowie poprzedniego sezonu, ale odtąd nie prosił mnie o to! Byłem bardzo zadowolony, że dostał szansę powrotu. Trochę się o niego martwiłem, bo od pewnego czasu nie prowadził żadnej drużyny, nie spotkałem jednak nikogo kto miałby tak encyklopedyczną wiedzę na temat gry. Często przychodził do studia BBC, kiedy tam pracowałem. Pod koniec Sports Night pokazywaliśmy jakieś 12 materiałów dotyczących futbolu z całej Europy, a on znał każdego zawodnika i miał niesamowity talent do wychwytywania bramek.
Rzeczą, która najbardziej mnie bawi i kocham go za to, jest jego reakcja na gola – to może być strzał z 27 metrów albo siedmiu centymetrów, a on i tak uśmiechnie się najszerzej jak to możliwe. Jego uśmiech jest szerszy niż rzeka Mersey i fantastycznie jest na niego popatrzeć. Byłem kilka tygodnie temu na meczu Liverpoolu z Boltonem i widziałem, że Kenny cieszył się ze strzelonej bramki bardziej niż jej strzelec.
Przypuszczam, że przez lata, także przez całą twoją zawodową karierę spełniałeś swoje marzenia…
Rzeczywiście, moje marzenia stały się rzeczywistością. Podjąłem pewne zawodowe ryzyko, wliczone w to wszystko, ale to dało mi dostęp do sanktuarium piłki nożnej. Od czasu do czasu muszę być oczywiście bezstronny. Zabiera mi to 98 procent czasu, ale pozwala szerzej zrozumieć co znaczy wygrać i przegrać mecz. Nawet na moim stanowisku boli to tak samo. Mam jednak z tego także wiele radości.
W swojej książce piszesz o tym, że przed finałowym meczem FA Cup w 2006 roku (Liverpool vs. West United) stałeś na boisku razem z dwoma drużynami i myślałeś "Muszę pozostać bezstronny!" To było wówczas częścią twojej pracy…
Tak było, absolutnie. W książce napisałem, że nie wierzę, żeby którykolwiek z graczy West Hamu myślał, że właśnie to miałem na myśli. Uważałem, że mi się upiekło, ale wierzę w komentarz Johna Motsona, który powiedział, że "Brian Barwick jest długoletnim mieszkańcem Liverpoolu!" Szczerze? Nigdy się z tym nie kryłem. Mój akcent częściowo temu przeczy, uważam jednak, że zupełnie uzasadnione jest kibicowanie jakiemuś klubowi. Jeżeli masz kontakty z ludźmi na samym szczycie futbolowego świata, prawdopodobnie w jakiś sposób wspierasz dany klub. Jeśli jesteś na szczycie drabiny świata sztuki prawdopodobnie lubisz operę, balet i muzykę.
Szanuję prawa innych do kibicowania jakiemuś klubowi. Nawet w strukturach FA każdy wspiera inną drużynę. Jeden z moich kolegów, Trezor Brooking, nie tylko grał kiedyś dla West Hamu, ale otwarcie im kibicuje. Tak to już jest w sporcie.
Spoglądając w przyszłość, czy jako fan Liverpoolu jesteś podekscytowany?
Tak. Myślę, że wokół klubu krążą optymistyczne nastroje – na boisku i poza nim. Ma on swoje problemy, ale uważam, że Kenny wszystkich ożywił, zarówno zawodników, jak i kibiców. Wydaje mi się, że właściciele popierają decyzje Kenny’ego i Damiena Comolliego. W klubie pojawiła się grupa dobrych zawodników, innym pozwolono odejść. Podoba mi się osiągnięty w ten sposób balans w składzie. Sądziłem, że w poprzednich sezonach mieliśmy zbyt mało zmienników na ławce, ale teraz patrząc na nią widać rzeczywistą różnorodność opcji. Chciałbym, żebyśmy mieli dobra passę w lidze. Nadal jest jeszcze wcześnie i prawdopodobnie trzeba zaakceptować fakt, że są drużyny bardziej dojrzałe i rozwinięte, ale są i takie, które kosztowały znacznie więcej pieniędzy.
Znaczące w drugiej połowie sezonu może być to, że Liverpool, który zawsze uczestniczył w rozgrywkach na poziomie europejskim, w tym sezonie nie weźmie w nich udziału. Z dużym prawdopodobieństwem, patrząc wstecz, Manchester United, Arsenal i Chelsea zajdą daleko w Lidze Mistrzów. Manchester City – kto wie? To jednak oznacza, że będą mieli do rozegrania dużo więcej spotkań, częściej będą podróżować i to może być szansą dla Liverpoolu. Uważam, że kwalifikacja do Ligii Mistrzów jest minimalnym celem.
Chciałbym także, żebyśmy poważnie podeszli do gry w pucharach krajowych i zagrali na nowym Wembley, bo byłem tego częścią. To w czasie mojej kadencji stadion został ponownie otwarty, a Liverpool nie miał jeszcze okazji tam zagrać. Poprzednie Wembley nazywane było "Anfield Południa" i sądzę, że jest to właściwy czas, żeby Liverpool dotarł do finału. Na tej wysokości zawieszam klubowi poprzeczkę.
Komentarze (0)