Kartka z historii
Za zawalonym papierami biurkiem w budynku Unii Studentów, dwie sławne nogi lekko drżały. Były to nogi, które należały do kogoś, kto w futbolowej tradycji uważany był za oryginalnego, niekoronowanego króla - Billy'ego Liddella. Były to nogi pełne mocy i jakiegoś ukrytego romantyzmu, nogi, które tęskniły za dawnymi dniami, podczas gdy ich właściciel wspominał wydarzenia z przeszłości.
Urodzony zwycięzca, który został królem
Billy Liddell, który jest teraz asystentem kwestora na Uniwersytecie w Liverpoolu, nie zmienił się ani trochę. Silna postura, uśmiech i przedziałek ożywały, kiedy podążaliśmy przez historię. Merseyside pamięta człowieka w płomiennej czerwieni Anfield, który był największym futbolowym zwycięzcą - zarówno na skrzydle, jak i na środku napadu.
Był piłkarzem, którego znaku firmowego nie dało się rozwinąć żadnym schematem treningowym - moc i naturalne umiejętności w obu nogach i talent do nagłego pojawiania się w najmniej prawdopodobnych miejscach, który zaprezentował w ponad 600 meczach.
Jego magia przyciąga. Ludzie zatrzymują go i mówią: "Pamiętam twój najwspanialszy gol. To było tak..." i za każdym razem nawiązują do innej sytuacji, czasami takiej, której Liddell nawet nie pamięta.
Dawny mistrz
Mówi się, że kiedy Liddell w zeszłym roku zawitał pewnego dnia na Anfield - pięć lat po zakończeniu kariery - praca na budowanej właśnie nowej trybunie stanęła. "Billy Liddell jest tutaj" - wydusił z siebie jeden z robotników. Wszyscy ściągnęli swoje kaski, przycisnęli z namaszczeniem do bioder i pochylili głowy. Dawny mistrz właśnie przechodził.
Liddell wspomina przeszłość z mieszanymi uczuciami. Przypomina sobie swój pierwszy międzynarodowy mecz... Bardzo ważny gol zdobyty w meczu pucharowym, którego sędzia nie uznał... Sensacyjne pucharowe derby... Niesamowity półfinał w Manchesterze... Rozczarowanie na Wembley... Rozpad świetnej drużyny...Wspaniały Kop... I nowe życie między studentami Liverpoolu...
Pierwszy międzynarodowy mecz w barwach Szkocji rozegrał pewnej słoneczniej soboty, podczas wojny, w 1942 roku. Młody Liddell - miał wtedy dwadzieścia lat - oczekiwał właśnie powołania do RAF (Royal Air Force, siły lotnicze Wielkiej Brytanii - przyp. red), gdzie miał służyć jako nawigator. Jednak niejaki Matt Busby, który był akurat kapitanem Liverpoolu oraz trenerem w Szkocji, wiedział co szepnąć na ucho Szkotowi. Liddell zgodził się. Lewoskrzydłowy ukochany przez Liverpool wrócił z klanowym tartanem, który zostawił jako junior cztery lata wcześniej.
W zeszłym tygodniu powiedział: "Nigdy nie zapomnę tego dnia. To co zrobiło na mnie wrażenie na samym początku, to ogromy tłum. Było ponad 90 tysięcy osób, a wydaje mi się, że wcześniej nie grałem przed więcej niż 25 tysiącami. To był czas wojny. Frekwencja na stadionach była generalnie mała, dlatego wyglądało na to, że w końcu Szkoci zgromadzeni na Hampden będą mieli powód do wykrzyczenia się. To chyba właśnie wtedy narodziła się prawdziwa wrzawa Hampden. Można sobie wyobrazić jaka była atmosfera, skoro Anglicy byli przeciwnikami. I można sobie wyobrazić jak narastała ekscytacja, aż do punktu kulminacyjnego, kiedy ostatecznie wygraliśmy 5:4. Ciagle mam to wrażenie, że Matt traktował mnie bardziej jak syna niż kolegę z zespołu, tak jak zwykł to robić na Anfield."
Udręka
- Strzeliłem bramkę, ale tak naprawdę był to dzień wolny dla środkowych napastników. Jack Dodds zdobył trzy dla nas, Tommy Lawton zaliczył hat-tricka dla Anglików no i Bill Shankly, obecny menadżer Liverpoolu, dorzucił nam jeszcze jednego. Zagrałem 32 razy dla Szkocji i jeszcze wiele międzynarodowych spotkań w czasach wojny, ale myślę, że ten mecz utkwił w mej pamięci tak jak każdy.
W karierze Liddella były też i chwile cierpienia. Choćby taki słynny incydent "nie ma gola", którego 60 tysięcy ludzi nigdy nie zapomni, a który kosztował Liverpool miejsce w pucharze.
Jego świat zawalił się na chwilę 22 lutego 1956 roku. Liverpool zdobył serca wszystkich Scouserów sprowadzając Manchester City na Anfield, na powtórkę spotkania piątej rundy Pucharu Anglii. Piłkarze z Manchesteru wyszli na prowadzenie dzięki bramkom Jackiego Dysona i Joego Hayesa. W prawdzie Alan Arnell strzelił dla Liverpoolu, ale zostały już tylko sekundy.
Jednak Spion Kop i jego 28 tysięcy dopingujących z głębi serc kibiców, wciąż ponaglało Liverpool. W pewnym momencie piłka trafiła do znajdującego się na środku boiska Liddella. To była sprawa między nim, a obroną City. Środkowy obrońca, Dave Ewing został minięty przez gwałtownie zmieniającego kierunek Liddella, jednak dwóch bocznych - Roy Little i Bill Leivers - zbliżało się, by go dobić. W ciągu tego ułamka sekundy, zanim mogli zaatakować, Liddell strzelił. Bert Trautmann, bramkarz City, wykonał gwałtowną paradę, jednak piłka minęła go i wpadła do bramki. Tłum zawrzeszczał w bezgranicznej radości.
Radość
Radość ta szybko zamieniła się w horror. Jak wspominał w zeszłym tygodniu Liddell: "Piłka zatrzepotała w siatce. Podniosłem się, obróciłem i zobaczyłem piłkarzy schodzących z boiska. Co się stało?"
Liddell, jak i zgromadzone 60 tysięcy, szybko zdali sobie sprawę, że w czasie, kiedy piłka wędrowała do niego po podaniu, zabrzmiał końcowy gwizdek. Nikt z biorących w tym zdarzeniu udziału - Liddell, Ewing, Leivers, Little i Trautmann - nie słyszał tego. Nie słyszało również wielu ze zgromadzonych na trybunach. W ciągu kolejnych tygodni pojawiło się wiele argumentów wymierzonych w sędziego Mervyna Griffithsa. A City? Oni zdobyli puchar, pokonując po drodze Everton.
Jednak Puchar Anglii przyniósł też i dni radości. Niewiele zdarzeń może przewyższyć to szczęśliwe liverpoolskie popołudnie 29 stycznia 1955 roku, kiedy znajdujący się wtedy w drugiej lidze Liverpool miał zmierzyć się na Godison Park z pierwszoligowym Evertonem. The Blues byli faworytami.
Pewien człowiek z The Sunday Express, wysłany na ten mecz miał powiedzieć: "Jak w przypadku wielu zwycięstw Liverpoolu, był to mecz Billy'ego Liddella. Ten wielki piłkarz poprowadził swój zespół - z przodu i ze środka - do dwubramkowego prowadzenia, a kiedy środkowy obrońca Laurie Hughes został kontuzjowany w drugiej połowie, cofnął się na lewą, by udowodnić, że był nie tylko najlepszym napastnikiem Liverpoolu, ale także najlepszym obrońcą. Z łatwością wyłuskiwał wszystkie piłki Evertonu i wciąż znalazł czas, by strzelić bramkę"
Liverpool wygrał 4:0 dzięki golom Evansa (2) oraz Liddella i Alana A'Courta.
Wspaniały
Krytycy zawsze pisali pochwały na temat Billego Liddella. Weźmy na przykład jeden z najwspanialszych w latach 50. momentów Liverpoolu: dzień, w którym pokonali Everton w rozegranym w Manchesterze meczu półfinałowym. To było w marcu 1950 roku - i stanowiło preludium do drugiego występu Liverpoolu w finale pucharu. Wydawało się, że wszyscy z Merseyside podążali wzdłuż East Lancashire Road, by dostać się na stadion Manchesteru City.
72-tysięczny tłum, któremu udało się tam wcisnąć, zobaczył mecz, o którym potem pisano w następujący sposób: "Atak Evertonu skulił się w swej bezsilności przed wspaniałą, majestatyczną linią środkową Liverpoolu tworzoną przez Phila Taylora, Billa Jonesa i Boba Paisley'a."
O Liddellu natomiast, dziennikarz napisał: "Wielu myślało, że piłka wyszła już za boisko, jednak Liddell rzucił się za nią, niczym ubrana w czerwień furia i lewą nogą skierował ją do bramki Evertonu. Arsenal będzie musiał w finale pilnować poruszającego się niczym błyskawica Liddella. To on stanowił zagrożenie. Był płonącym lontem, który odpalił wolny, luźny atak Liverpoolu. Nawet przed meczowa konspiracja Evertonu, mająca na celu uspokojenie Szkota, nie mogła go powstrzymać. Bo był nie do powstrzymania... Bo to Liddell, Liddell, Liddell."
Tak się nieszczęśliwie złożyło dla Liverpoolu i Liddella, że Wembley okazał się raczej miejscem w którym daleko było im do przeżycia ekstazy. Szkot został wyłączony z gry przez dwóch wspaniałych obrońców - Lauriego Scotta i Alexa Forbesa. Inna sprawa, że to, jak jeden z nich osiągnął swój cel wywołało wiele sporów w kolejnych tygodniach. Napastnikom Liverpoolu nie udało się wejść w grę i Arsenal wygrał 2:0. Jeden z nieśmiertelnych wśród napastników, Alex James powiedział: "Najlepszy finał, jaki kiedykolwiek widziałem".
Była to jednak zapowiedź rozpadu wspaniałej drużyny Liverpoolu. Kluczowe pozycje uległy przetasowaniom, a klub zaczął lecieć w dół pod kolejnymi menadżerami. W drugiej połowie lat 50. Kiedy Liverpool walczył o wydostanie się z drugiej ligi, do której spadł w 1954 roku, nawet pozycja Liddella nie wydawała się bezpieczna.
Jednak tłumy o nim nie zapomniały. Co jakiś czas można było słyszeć ich śpiewy: "Przyprowadźcie z powrotem Billy'ego", albo: "Chcemy Liddella".
Pożegnanie
W końcu na Anfield przybył obecny menadżer, Bill Shankly i dwójka, która spotkała się tyle lat wcześniej na Hampden Park, podczas pierwszego międzynarodowego meczu Liddella, była znowu razem.
Był to już jednak zmierzch kariery Liddella. Ciągle grał w niektórych meczach, albo spotkaniach rezerw, a tłumy ciągle śpiewały jego imię, aż do chwili, kiedy w wieku 39 lat zdecydował się odejść. Liverpool zorganizował pożegnalny mecz, na którym pojawiły się wszystkie gwiazdy.
- Czułem, że mogę jeszcze grać - powiedział Liddell - ale nie chciałem kończyć swych piłkarskich dni w innym klubie.
Tak więc piłkarski dżentelmen z Anfield zawiesił buty na kołku. Billy Liddell, perfekcjonista grający na pół etatu, zrezygnował ze sportu, który upiększał i zaszczycał sobą przez 20 lat. W ciągu swej kariery Liddell był wyjątkiem, jak na człowieka, który dotarł do szczytu swej profesji. Za dnia był księgowym. Dwa razy w tygodniu trenował, a w soboty rozgrywał mecze.
Protest
Teraz spędza dnie sprawdzając konta i liczby i pomagając Uniwersytetowi w prowadzeniu finansów.
A jaki był jego ostatni występ na boisku? W roli liniowego, kiedy reprezentacja uniwersytetów Anglii spotkała się z reprezentacją uniwersytetów Walii na Wynconte Playing Field.
Tuż przed końcem meczu zdecydowanie wzniósł swą chorągiewkę w wilgotne powietrze Liverpoolu, kiedy Walijczycy zdobyli bramkę. Spalony, zadecydował i mecz zakończył się remisem 3:3. Walijczycy protestowali. Jednak widzowie znali sędziego i jeśli jest jedna rzecz, której żaden Scouser nigdy nie zrobi, to zwątpić w Billy'ego Liddella
James Mossop
30 stycznia 1965
Komentarze (6)
Wielkie dzięki za podróż w czasie