Na Anfield czas się zatrzymał
Kiedyś wielka sala balowa, która zamieniła się w ruiny, była miejscem gdzie kobiety pewnego rocznika, przeżywały swoje złote dni nakładając szminkę po raz ostatni w zachwycie, obok nowej generacji. Czasem im również się poszczęści, a goście nie będą mogli wyjść z podziwu owej orgii, poddając się jej niezwykłym urokom.
Na wiele sposobów Liverpool FC ma coś wspólnego z paniami z 'The Grafton'.
Są jak stary bogacz, siedzą w rogu mówiąc światu jakie to są atrakcyjne i cudowne. Są absolutnie znieważone, gdy ktokolwiek ślepy na ich naturalne piękno sugeruje inaczej. Przyjaciele, kochankowie i znajomi kiwają entuzjastycznie za każdym razem, gdy klub świadczy o swojej wielkości, ale neutralni i rywale myślą, że ich lepsze dni już minęły.
Co jakiś czas wspomnienia są mocniejsze. Magiczny jednorazowy pokaz w Europie lub (jak finał Carling Cup pokazał nam w tym sezonie) okazyjne trofeum, ale najpoważniejszym zagrożeniem dla trwałego znaczenia Liverpoolu nie jest krytyka lub żal widzów, tylko ich brak własnej świadomości.
Klęska gospodarzy z drużyną znajdująca się w strefie spadkowej, jak Wigan Athletic, wciąż jest postrzegana na Anfield jako szok, jako występ, który przeczy formie, lub tradycji. Dlaczego?
Wigan nie przegrało z Liverpoolem od 3 lat. Są jedną z 10 drużyn, które opuściły Anfield w tym sezonie zadowolone z niemożności zwyciężania w domowych potyczkach przez The Reds. Karny strzelony przez Shauna Maloney'a oraz bramka Gary'ego Caldwella skazały Liverpool na najgorszą serię meczów na własnym stadionie od czasu spadku w 1953 roku.
Chwaląc "historyczną" wygraną swojej drużyny, Roberto Martinez zasugerował, że Anfield pozostaje wyjątkową ikoną futbolu. Ta opinia jest coraz bardziej oparta na przeszłości. Liverpool równie dobrze mógłby grać w swoim muzeum.
Przejdź się na Old Trafford, Etihad Arena albo Emirates w dniu meczu. Zatrzymaj się, nasiąknij skalą spojrzenia i dalej przekonuj siebie, że Anfield nie wygląda jak pozostałość innej epoki. Pewnego dnia obudzisz się i ci malezyjscy fani, którymi napełniasz swoje powieki, będą ubrani w szaliki City.
Spójrz na tabelę ligową przez ostatnie 22 lata i jak wiele razy Liverpool prawdziwie włączył się do wyścigu o mistrzostwo. Dwa? Może trzy?
Dokładnie sprawdź dlaczego klub stracił swoje bardzo wygodne miejsce. To nie dlatego, że zostali zepchnięci przez inne drużyny, byli ofiarami groteskowej konspiracji FA i Alexa Fergusona, zostali wypchnięci przez wysokie wymagania finansowe, czy cierpią przez dwie dekady na brak szczęścia.
To dlatego, że kolejni menadżerowi wydawali miliony na nieodpowiednich piłkarzy. Ci wciąż nieadekwatnie oceniani jako najbliżsi rywale (28 punktów straty do United jest wolnym tłumaczeniem słowa "bliski") używali swoich zasobów znacznie lepiej. Gdy 35-milionowy napastnik i 20-milionowy pomocnik okazali się być okropni, wystosowano proste żądanie nowych transferów. Fani wymieniają czerpanie korzyści z promocji, odejmują wynagrodzenie od ceny zakupu i używają tej wymówki dla bezwartościowych zakupów.
Inną możliwością jest kolejna zmiana na stanowisku menedżera i odnowienie ułaskawiających czynników na kolejne 12 miesięcy odbudowy zespołu. To również nie zadziała więcej.
Kenny Dalglish dostanie szansę w następnym sezonie, pomimo dyskusji na temat tego, czy powinien.
Nie dlatego, że jest to fantastyczny sezon (z pewnością nie jest), że ligowa tabela pokazuje bajki (nie pokazuje), że transfery Dalglisha są wystarczająca dobre (nie są).
Dostanie kolejną szansę, ponieważ nie ma woli zwalniania go po wywalczeniu jednego trofeum w tym sezonie i możliwości wygrania FA Cup.
Gdy Rafa Benitez ukończył sezon na 7 miejscu w tabeli, a Roy Hodgson balansował na krawędzi strefy spadkowej, mogłeś zawołać kogoś z Liverpoolu i oprócz kilku psychopatów, 90 procent zatrudnionych od zespołu po sekretarki nie tylko łaknęłoby zmiany, wywierali na nią nacisk.
Fundamentalną różnicą między tym co było i co jest obecnie, jest fakt, że ta sama informacja prowokuje zupełnie inne opinie. Dalglish nie jest tylko szanowany i lubiany. Jest kochany i cieszy się zaufaniem. Liverpool poległ w sobotę, ale imię Dalglisha śpiewano.
Dla amerykańskich właścicieli klubu wyzwanie jest brutalne. Ich szef przekonuje fanów, by cieszyli się ze wspólnie przeżywanego okresu odkrywania samych siebie.
"Powolny i stały progres" to ich mantra. Akcent spoczywa na słowie wolny.
Mogą również dodać słówka "wyjątkowo bolący". Oczekiwanie od nich naprawy dwóch dekad ciągłego oporu na wszystkie opinie sugerujące, że droga Liverpoolu nie jest już prawidłowa, będzie wymagało odwagi i chęci flirtu z niepopularnością robienia tego, co według nich jest dobre i nieodzowne.
- Istnieje słowo, które używamy od 12 miesięcy - powiedział Ian Ayre w zeszłym tygodniu.
- Jedność.
To wszystko słuszne i dobre, ale tu jest inne, do którego klub powinien przywyknąć, jeśli nie chcą zaakceptować, skonfrontować i poradzić bardziej pilnie z problemem ich obecnego miejsca w angielskie piłce. Niestosowność.
Chris Bascombe
Komentarze (6)
Nie tak się umawialiśmy przed sezonem....
Nie obejrze już chyba w tym sezonu żadnego meczu ligowego z naszym udziałem, za nerwowy jestem. Ten sezon miał być początkiem czegos nowego. Jaki jest każdy widzi. Ani CC ani FA cup tego nie zmienią