ARTYKUŁ
Gdyby zapytać któregokolwiek z piłkarzy The Reds komu głównie dedykują awans do finału FA Cup, odpowiedzieliby – ofiarom tragedii na Hillsborough i ich rodzinom, które nigdy nie doczekały się powrotu swoich bliskich. Lecz gdyby zapytać o to jednego z bohaterów sobotniego starcia na Wembley, Brada Jonesa, odpowiedź byłaby nieco inna.
Sprowadzony za kadencji Roya Hodgsona bramkarz z Antypodów nie miał zbyt wielu okazji, by zaprezentować się kibicom, jednak dostał szansę, właściwie jedną na milion – czerwone kartki spowodowały, ze między słupkami nie mogli stanąć ani Pepe Reina ani Doni. Brad nie zmarnował tej szansy, choć poprzedzający półfinałową batalię mecz z Blackburn pokazał, że postawa Jonesa może zmieniać się jak w kalejdoskopie – od obronionego rzutu karnego po niepewne zachowania i sprokurowanie kolejnego rzutu karnego, którego tym razem sympatyczny Australijczyk nie obronił.
Brad Jones zasłużył na brawa i pamięć kibiców – zagrał bardzo dobre spotkanie jak na kogoś z praktycznie zerowym ograniem meczowym w ostatnim czasie, pomimo drobnych błędów dawał sobie radę – choć bez szans przy bramce dla Evertonu, to wybronił wszystko, co miał wybronić, dzięki czemu to Czerwona część Liverpoolu cieszy się z szansy na zdobycie podwójnej korony przez swoich ulubieńców. To spotkanie miało swoich bohaterów, jak choćby Suareza, czy łapiącego wiatr w żagle Carrolla, jednak w mojej opinii winno się pamiętać również grę Australijczyka, który dobrze poradził sobie z ciążącą na nim olbrzymią presją oraz oczekiwaniami tysięcy fanów.
Jones raczej nie ma szans na występ w finale przeciwko Chelsea, jego miejsce zajmie zapewne Reina, lecz warto się zastanowić nad tym, co począć z tym zawodnikiem – wydaje się, że warto zatrzymać go w klubie kosztem Doniego, który z Blackburn nie zaprezentował się najlepiej, a który być może latem opuści klub z Anfield. Także młodzi bramkarze jak choćby Gulacsi prezentują jeszcze zbyt niski poziom by aspirować choćby do bycia potencjalnymi zmiennikami dla Pepe. Jestem zwolennikiem pozostawienia Brada w drużynie - nie gra rewelacyjnie, lecz jest z pewnością solidną opcją tymczasową na wypadek absencji Hiszpana.
Australijczyk zostanie z pewnością na długo zapamiętany przez kibiców Liverpoolu z całego globu jako człowiek, który musiał długo zmagać się z ciężką chorobą swojego synka, a później dojść do siebie po jego odejściu z tego świata. Śmierć małego Luki po walce z białaczką wstrząsnęła sympatykami i piłkarzami The Reds, którzy wspierali Brada pokazując, że hasło „You’ll never walk alone” to wciąż aktualne słowa. Teraz, niecałe pół roku po tym tragicznym i smutnym wydarzeniu los dał szansę Australijczykowi na zagranie meczu życia – a gdy zabrzmiał ostatni gwizdek sędziego kończący spotkanie na Wembley upadł na kolana i podniósł ręce ku niebu dedykując ten awans do finału nie tylko dziewięćdziesięciu sześciu duszom, które straciły życie na Hillsborough, ale także (i przede wszystkim) swemu synkowi Luce.
Ten piękny obraz miłości ojca do zmarłego dziecka powinien stać się kolejną cegiełką budującą legendę Liverpoolu, powinien pokazywać, że w futbolu nie liczą się tylko kolejne miliony, które trzeba zarobić, ale przede wszystkim szczere, prawdziwe uczucia. Po awansie do finału FA Cup nikt nie będzie pamiętał błędów i niepewnych interwencji Brada Jonesa, lecz fakt, że zagrał dla swojego syna, chcąc, by ten był z niego dumny. Dumni powinniśmy być z niego także my wszyscy.
I choć w finale na Liverpool czeka silna ekipa Chelsea, z którą Tottenham przegrał aż 1-5, to warto postarać się i podejść bez strachu do tego najważniejszego meczu w sezonie. Niech chłopcy Dalglisha pokażą, że pomimo słabej postawy w lidze potrafią powalczyć o podwójną koronę w tym sezonie i zapisać nową, piękną kartę w historii klubu.
Komentarze (5)