SOU
Southampton
Premier League
24.11.2024
15:00
LIV
Liverpool
 
Osób online 1768

Piękne marzenia o finale


Sobota, 5 maja, godzina 15:00. Spoglądam na zegarek, do finału pozostały nieco ponad trzy godziny. „Czy czas nie może płynąć szybciej?” pomyślałam, jednocześnie karcąc się za moją wrodzoną niecierpliwość. Nic nie zapowiadało się na to, że po moim pierwszym ważnym finale z the Reds będę płakać nie ze szczęścia, ale ze smutku…

Nie chcąc bezczynnie siedzieć i czekać do 18:15, postanowiłam obejrzeć jedną z moich ulubionych komedii romantycznych, jednak nawet to nie pomagało. Znałam ten film na pamięć i za każdym razem rozczulałam się nad historią miłosną głównych bohaterów, ale tym razem kompletnie nie mogłam się skupić. Moje myśli krążyły wokół Wembley: ta atmosfera, tysiące czerwonych kibiców, Stevie podnoszący Puchar Anglii i mina Fernando Torresa, kiedy będzie musiał pogodzić się z porażką… Tak, to byłoby piękne… Przerwałam rozmyślania, gdyż bałam się, żeby niczego nie zapeszyć. Ku mojemu zdziwieniu, na ekranie laptopa leciały już napisy końcowe filmu. A do finału wciąż pozostała godzina. Przez chwilę zajęłam się tzw. „nicnierobieniem” i całe szczęście, że w telewizji pokazywany był dokument przed finałem i studio przedmeczowe, bo kolejnej bezczynnej godziny bym nie zniosła.

Tym razem czas minął szybciej i nareszcie, na zegarze widniała upragniona 18:15. Zaczyna się. Obowiązkowa czerwona koszulka i szalik są, tak więc można zasiąść przed telewizorem. Denerwowałam się jak nigdy, krzycząc i piszcząc nawet wtedy, kiedy nie było większego powodu. „Dobrze, że sąsiedzi już się przyzwyczaili” pomyślałam. W 11. minucie wszystkie marzenia legły w gruzach. Bolało podwójnie – stracona bramka, jak i sposób, w jaką moi ukochani the Reds ją stracili. Później było już tylko gorzej. W meczach z Chelsea Liverpool zawsze miał tą niesamowitą energię, jakby w szatni przed meczem pili magiczny napój rodem z „Asterixa i Obelixa”. Więc co działo się z nimi w tym meczu? Teraz nie widziałam ani woli walki ani chociażby próby odrobienia strat. Kiedy Drogba trafił na 2:0, myślałam, że nie dam rady wytrwać do końca meczu. Wtedy na boisko wszedł Carroll. Muszę szczerze przyznać, że nie jestem jego wielką fanką i wielokrotnie byłam wobec niego bardzo krytyczna, dlatego też ta zmiana nie poprawiła mi humoru. Jednak mijały kolejne minuty spotkania i jeśli istnieje coś takiego jak huśtawka nastrojów, to zdecydowanie odczułam to w tym meczu. Od załamania, po rosnącą radość, która eksplodowała w 64. minucie, kiedy wielkolud z Newcastle okiwał Terry’ego jak małe dziecko i było 2:1. Wtedy naprawdę uwierzyłam, że tego dnia na Wembley może się zdarzyć cud. W międzyczasie jeszcze kontrowersyjny gol (lub też nie) Carrolla; wiedziałam wtedy, że jeśli Liverpool przegra ten mecz, sędzia Phil Dowd będzie u mnie na czarnej liście. Jestem fanką Liverpoolu – oczywiście, że widziałam tą piłkę za linią bramkową! Do ostatniej minuty doliczonego czasu gry liczyłam na wyrównującego gola. „You’ll never walk alone” w wykonaniu czerwonej części Wembley było chyba najpiękniejszym momentem meczu. Szkoda, że dla takich kibiców piłkarzom nie chciało się grać przez 90 minut, ale przez ostatnie 20.

Kiedy usłyszałam końcowy gwizdek, łzy napłynęły mi do oczy. Byłam wściekła, gdyż w tej chwili miałam płakać ze szczęścia, a nie ze smutku. Zmusiłam się do katowania się widokiem piłkarzy Chelsea zmierzających po puchar. Kiedy the Blues rozpoczęli celebracje i zobaczyłam Torresa, mojego Torresa, który kiedyś był moim ulubieńcem wśród piłkarzy i przy okazji obiektem westchnień, trzymającego puchar z uśmiechem przyklejonym do jego piegowatej twarzy, zalana łzami, wyłączyłam telewizor. Weszłam na Facebooka, chcąc przejrzeć reakcje ludzi po meczu i zobaczyłam cytat Pepe Reiny, wstawiony przez jednego ze znajomych: „Nigdy nie zwątpimy, gdyż jesteśmy Liverpoolem. To nasz charakter i droga, którą sobie obraliśmy”. To wywołało mimowolny uśmiech na mojej twarzy – tak, właśnie za to kocham ten klub i naszą Czerwoną Rodzinę. Smutna po przegranej, ale jednocześnie dumna z Liverpoolu i tego, że jestem jego częścią, zajęłam się codziennymi sprawami.

To jest właśnie moja historia finału na Wembley i nie mam najmniejszych wątpliwości, że wszyscy przeżywaliśmy go równie mocno. Teraz, po tygodniu, można na spokojnie, bez emocji wysunąć parę wniosków po finale. W klubie rozpoczęły się już pierwsze analizy finału, jak i całego sezonu, co poszło nie tak, gdzie zrobiliśmy błąd. Także nasi użytkownicy postanowili podjąć się oceny tego meczu na forum i trzeba przyznać, że udało im się znaleźć te najsłabsze punkty naszego zespołu.

Użytkownik forum LFC.pl ricochet pisze:

"Nie było żadnego pomysłu, kreatywności. Każda nasza akcja była przewidywalna aż do bólu, współpraca na lewej stronie Downinga z Enrique kończyła się fiaskiem ciągle w podobny sposób."

To prawda. Szczególnie występ Enrique bardzo mnie rozczarował. Hiszpan zawinił przy bramce Ramiresa, w dodatku za każdym razem, gdy brał udział w ofensywnej akcji, marnował niemal każdą sytuację. To zdecydowanie nie był jego dzień.

Na plus możemy z pewnością zaliczyć występ Carrolla. Był zdecydowanie bohaterem meczu i to jego wejście na boisko przyniosło poprawę w grze the Reds. Co napisał o tym Hillsborough?

„Cieszę się z jednego - że Carroll nam rozkwitł po całości. Może to też wina słabej postawy kolegów i na ich tle wyróżnia się Andy coraz bardziej, ale nie zmienia to faktu, że po jego wejściu zaczął się okres dobrej gry The Reds. Kompletnie nie rozumiem decyzji o pozostawieniu Anglika na ławce. Powinien zacząć od pierwszej minuty, bo w pełni na to zasłużył - chociażby golem w półfinale. No ale cóż...”

No ale cóż… Andy wszedł dopiero po godzinie gry, podczas której jego koledzy nieudolnie próbowali coś zdziałać na boisku. Użytkownik Flaszek zauważył jedną istotną rzecz:

„Ja tylko dodam, że problemem Liverpoolu w tym meczu było granie "pod Carrolla", podczas gdy go nie było na boisku. Brzmi absurdalnie, ale tak to wyglądało - była nawet jedna akcja, w której lewą flanką biegł Downing na wysokości pola karnego a w pole karne Chelsea wbiegł tylko... Spearing. Suarez mistrzem gry w powietrzu nie jest i wrzutki na niego nie miały sensu.”

Zgadzam się w 100%. Cała gra Liverpoolu przed wejściem Andiego opierała się na dośrodkowaniu „do nikogo” w polu karnym, brakowało wykończenia akcji. Może faktycznie warto było postawić na duet Suarez – Carroll od pierwszych minut? Nadzieją dla LFC miał być Bellamy, jednak on w tym meczu był kompletnie niewidoczny.

Mnóstwo komentarzy na forum dotyczy kontrowersyjnej sytuacji po strzale Carrolla. Po przeczytaniu wielu postów odnośnie tej sytuacji, trafiłam na jedną, trafiającą w sedno wypowiedź, która moim zdaniem, jest idealnym podsumowaniem tego finału. Pozdrowienia dla Jetzu:

„Z przebiegu spotkania nie zasłużyliśmy na zwycięstwo w tym finale, 30 minut to za mało. Skoro my przy super slowmotion powtórkach, zbliżeniach z 20 kamer itp. nie jesteśmy w stanie jasno powiedzieć czy był gol czy nie, to jak ma to zrobić arbiter który stoi 20 metrów od całej akcji i jest jeszcze zasłonięty przez piłkarzy? 50% arbitrów pewnie by to uznało, 50% nie, wczoraj trafiliśmy na tego drugiego i nie można mieć do niego pretensji, to tylko człowiek. Chelsea zasłużenie wygrała i tyle."

W tym tygodniu Liverpool miał okazję zrewanżować się za porażkę w finale. Na Anfield przyjechała drużyna the Blues z nadzieją na 3 pkt., które być może dałyby im szansę na grę w Lidze Mistrzów. Kto spodziewałby się takiego przebiegu tego spotkania? Gdyby ktoś powiedziałby mi, że po takim występie w finale, the Reds wygrają 4:1 z Chelsea i to w dodatku po bramkach Hendersona, Shelveya i Aggera, nie uwierzyłabym. Cóż za piękne pożegnanie sezonu na Anfield. Podczas gdy moja radość po tym meczu nie znała granic, w mojej głowie wciąż pozostawało pytanie: Dlaczego tak nie mogło być w sobotę? Owszem, można szukać wytłumaczenia, że to Chelsea zagrała słabo, zamiast Cecha w bramce stał Turnbull, a Di Matteo zrobił aż 8 zmian w składzie w porównaniu z finałem. Obiektywnie patrząc, to prawda. Jednak z punktu widzenia kibica Liverpoolu, oglądałam ten mecz i widziałam tą iskierkę w oku u piłkarzy, zapał, determinację w pokonaniu rywala, gdzie każda kolejna bramka napędzała ich, by atakować dalej. To, czego zabrakło w finale…

W tej chwili mogę jedynie żałować, że mój pierwszy ważny finał z the Reds, który miał być wyjątkowy i cudowny, skończył się w ten sposób. Chociaż może właśnie był wyjątkowy. Niezależnie od wyniku, były to niesamowite przeżycia i emocje. A przegrana pokazała tylko, jak wspaniali są fani Liverpoolu. Ani trochę nie zazdroszczę kolegom - kibicom wielkiej Barcelony czy tryumfującego Realu, którzy wielokrotnie żartowali ze mnie i zastanawiali się, dlaczego wybrałam tak słaby klub. „Forma jest chwilowa, klasa jest wieczna.” Słysząc „You’ll never walk alone” podczas meczów LFC, nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

Doceniasz naszą pracę? Postaw nam kawę! Postaw kawę LFC.pl!

Komentarze (4)

Oski_LFC 12.05.2012 16:47 #
Bardzo fajny artykuł Marta! Myślę, że dla wszystkich fanów Liverpoolu był to dotychczas najważniejszy dzień w roku, ale niestety po końcowym gwizdku nie mogliśmy świętować sukcesu. Jednak pozwolę sobie ponownie napisać, tak jak po finale na facebooku:

„Nigdy nie zwątpimy, gdyż jesteśmy Liverpoolem. To nasz charakter i droga, którą sobie obraliśmy”
4Play 12.05.2012 16:58 #
Popieram w 100%
DannyAgger 12.05.2012 22:07 #
też miałem nadzieje jeszcze większą jak wygrałem z moją drużyną 5-4
Glodzilla 12.05.2012 23:41 #
Nie martwcie się i pamiętajcie, że jeszcze niejeden finał przed nami :) Mighty Reds powrócą.

Pozostałe aktualności

Bednarek nie zagra z Liverpoolem  (19)
20.11.2024 17:49, Mdk66, thisisanfield.com
Statystyki przed meczem z Southampton  (0)
20.11.2024 14:50, Vladyslav_1906, liverpoolfc.com
Michał Gutka specjalnie dla LFC.PL!  (13)
20.11.2024 13:31, Gall1892, własne
Mac Allister, Núñez i Díaz w reprezentacjach  (0)
20.11.2024 12:48, FroncQ, liverpoolfc.com
Trening U-21 z pierwszym zespołem - wideo  (0)
20.11.2024 09:45, Piotrek, liverpoolfc.com
Szoboszlai z trafieniem na wagę remisu  (1)
20.11.2024 09:45, Ad9am_, liverpoolfc.com