Joe Cole stracił kolejną szansę
Joe Cole oblał test, który miał wczoraj zaliczyć na Anfield. Zapomniany napastnik ciągle stara się dorównać renomie, którą wyrobił swojemu nazwisku ponad dekadę temu. A czas mija w zawrotnym tempie.
Luis Suarez według Brendana Rodgersa się nie męczy, nigdy nie narzeka na samotne noszenie ofensywy Liverpoolu na swoich barkach, ale po prostu robi, co do niego należy z godnym pochwały entuzjazmem. Nikt jednak nie poczuł się skrzywdzony faktem, że Irlandczyk postanowił wykorzystać Capital One Cup do sprawdzenia siły rezerw.
Zobaczyliśmy więc na Anfield ciepłe przywitanie Sameda Yesila, który zaliczył na tym obiekcie pierwszy wyjściowy skład, odkąd dołączył do Liverpoolu w lecie z Bayeru Leverkusen. Ciepłe przyjęcie otrzymał też powracający Joe Cole, którego prawie w ogóle nie widziano od naznaczonego kontuzją spotkania kwalifikacji Ligi Europy w sierpniu. Poprzedni sezon Anglik spędził na wypożyczeniu w Lille. Francuski klub ucieszyłby się z przedłużenia transakcji, tak dobry okazał się pobyt Cole'a, ale ten kiedy tylko usłyszał, że Rodgers chce widzieć go w składzie, natychmiast był już z powrotem.
Anglik zapewne wyobrażał sobie, że będzie grał w większej ilości meczów, niż przypadło mu w udziale, ale Rodgers uważa, że nie w porządku byłoby odstawić teraz na bok młodych zawodników, którzy weszli do składu w czasie jego kontuzji tylko dlatego, że jeden ze starszych zawodowców powrócił do sprawności. Dodał przy okazji, że czeka na moment, kiedy da Cole'owi okazję pokazać, co ten potrafi.
Sęk w tym, że w wieku 30 lat, Cole grał faktycznie na próbę, niewątpliwie pod większą presją dobrego występu, niż osiemnastoletni turecko-niemiecki napastnik, z którym starał się nawiązać współpracę. W końcu Yesil dopiero będzie wyrabiał sobie nazwisko, czas jest po jego stronie, a z tak małym doświadczeniem nie ma co do niego natychmiastowych oczekiwań.
Cole ciągle stara się dorównać renomie, którą wyrobił swojemu nazwisku ponad dekadę temu. Przyszedł do Liverpoolu w poszukiwaniu stabilizacji po Chelsea, a pracuje już z trzecim menedżerem w ciągu dwóch lat i nigdy nie był tak daleko od regularnych występów jak teraz.
Ten niezbyt komfortowy test w żadnym stopniu nie pomógł mu rozwinąć w środę spokoju ducha. Zacznijmy od tego, że nie było w ataku żadnej współpracy. Yesil był nawet bardziej anonimowy niż Cole, a to już dużo mówi. Na początku meczu Cole był zepchnięty ze sceny przez innego Joe w drużynie Liverpoolu, Joe Allena, który kreował grę ekipy z Anfield przeciwko swojemu byłemu klubowi z głębszej pozycji i nie dawał odpocząć drużynie Swansea, mądrze mieszając krótkie i długie podania.
Swansea nigdy nie przejmuje się jednak brakiem odpoczynku, po prostu grają swoją grę i szybko okazało się oczywistym, że stary klub Rodgersa ma trochę więcej ofensywnych pomysłów niż ten nowy.
Nawet kiedy Liverpool szedł do przodu, robił to głównie skrzydłami, przez Jordana Hendersona i Stewarta Downinga, pomimo tego, że od początku jasne było, że ani Yesil, ani Cole nie zdołają wykorzystać posyłanych w ich stronę dośrodkowań. Kiedy Swansea szła do przodu, torowała sobie drogę przez środkową obronę Liverpoolu, czasem kontynuując wymienianie podań nawet, gdy byli już w zasięgu do strzału i bezpośrednia próba mogłaby być lepszą opcją.
Nieco ironiczne było to, że Swansea strzeliła bramkę głową z rzutu rożnego zaraz po tym, jak Jonathan de Guzman i Michu stracili niesamowite okazje z piłką przy nodze, nie było w tym jednak niesprawiedliwości. Swansea zasługiwała na prowadzenie, a Liverpool musiał znaleźć sposób, jak bardziej efektywnie wprowadzić Cole'a i Yesila do ataku, bo gra toczyła się dookoła nich.
Po kilku minutach gonienia wyniku Cole dostał w prezencie szansę na wyrównanie, kiedy dośrodkowanie z lewej strony trafiło do niekrytego Anglika. Reakcją była tylko nieprzekonująca główka prosto w ręce bramkarza. Cole nie jest znany z uderzeń głową, nie pasuje też do idei bramkostrzelnego środkowego napastnika, ale biorąc pod uwagę, że miał tak mało kontaktu z piłką naprawdę potrzebował zrobić wrażenie, kiedy dostał taką szansę. Suarez albo Steven Gerrard zrobiliby to lepiej, nie można było się oprzeć takiemu wrażeniu i nie było niespodzianką, kiedy obaj wyszli na murawę w drugiej połowie, zastępując Cole'a i Yesila.
Trwający całe 45 minut ostatni występ Cole'a był prawie dwa razy dłuższy niż wcześniejszy, ale niestety w równym stopniu nieproduktywny. Liverpool atakował w drugiej połowie z większą werwą, ale prawdę mówiąc, z mniejszą już nie można było.
Jakkolwiek Liverpoolowi brakuje opcji w ataku, Cole też raczej jej nie stworzy i może potrzebować kolejnej przeprowadzki, by zasmakować regularnego futbolu. Dopóki Suarez, który strzelił głową pocieszającą bramkę dla Liverpoolu, będzie sprawny i dostępny, Cole'owi będą przeznaczone jedynie epizodyczne występy w swoim zapewne ostatnim sezonie w roli gracza Liverpoolu. W sumie skoro klub odpadł z Capital One Cup, nawet ich może zabraknąć.
Paul Wilson
Komentarze (16)
Trochę cierpliwości.
On jest po prostu już za słaby. Żałuję, że Pacheco nie grał za Niego, bo jest lepszy i w dodatku dużo młodszy.