Podsumowanie meczu
Na tydzień przed świętami zawodnicy the Reds wprawili swoich sympatyków w fatalny nastrój, przegrywając z Aston Villą 1:3 w meczu, który pokazał, iż zbytnia pewność siebie często prowadzi do zupełnie odwrotnego niż zakładano efektu.
Liverpool przystąpił do spotkania z zamiarem podtrzymania passy trzech kolejnych zwycięstw. Szczególnie ważne wydają się być dwa ostatnie mecze - z Udinese, który zapewnił Czerwonym grę w dalszej fazie rozgrywek Ligi Europy oraz z West Hamem, kiedy to the Reds wydarli gospodarzom wygraną w dramatycznych okolicznościach. Zaprezentowany w meczu z Młotami charakter pozwalał kibicom snuć śmiałe plany dotyczące nadchodzącego pojedynku z prowadzoną przez Paula Lamberta drużyną. Nastroje starał się podbudować Joe Cole, wzywając kolegów do pokazania gościom, że nie mają co liczyć na zdobycie jakichkolwiek punktów na Anfield. Anglikowi wtórował wracający do formy Pepe Reina. Kibice mogli zastanawiać się, czy to tylko czcze przedmeczowe pogadanki czy w zespole rzeczywiście zapanował zwycięski duch zdolny ponieść drużynę do kolejnego triumfu, a tym samym przybliżyć do upragnionego miejsca w czołowej czwórce tabeli?
W pierwszych 20 minutach gospodarze wypracowali przewagę, która jednak nie przyniosła oczekiwanego skutku. Groźną odpowiedzią gości była akcja Weimanna, którego jednak zapędy pewnym wyjściem z bramki powstrzymał Reina. Co jednak zmusiło do głębszej refleksji, to dość niepokojąca postawa Luisa Suareza, którego każde niemal zagranie kończyło się niepowodzeniem.
Mecz toczył się pod dyktando the Reds, aż nadeszła 29. minuta, która diametralnie zmieniła obraz meczu. Najlepszy strzelec Aston Villi, Christian Benteke przejął piłkę na 25. metrze i długo się nie zastanawiając, oddał strzał w kierunku krótkiego słupka bramki Reiny. Hiszpan nie zdołał dosięgnąć nieuchronnie zmierzającej do siatki futbolówki, wobec czego kibice zgromadzeni na Anfield musieli przecierać oczy ze zdumienia, bowiem goście objęli prowadzenie.
Niespełna trzy minuty później the Reds za sprawą Suareza mieli niepowtarzalną okazję na wyrównanie, jednak Urugwajczyk, znalazłszy się w polu karnym, posłał piłkę jedynie w boczną siatkę strzeżonej przez Guzana bramki. Chwilę później akcja przeniosła się na drugi koniec boiska. Glen Johnson dał się minimalnie wyprzedzić Weimannowi, który z trudem, ale oddał strzał lobem. Los tym razem uśmiechnął się do gospodarzy, gdyż piłka trafiła w poprzeczkę.
Jak się jednak okazało w 40. minucie, obramowanie bramki nie stanowi dla the Villans przeszkody nie do przejścia. Dwójkowa akcja Weimanna i Benteke zakończyła się, przy zupełnej ignorancji ze strony obrońców the Reds, strzałem tego pierwszego w środek bramki bezradnego Reiny.
Przed przerwą okazje na zdobycie kontaktowego gola mieli Suarez i Allen, jednak obaj w kluczowym momencie nie potrafili okiełznać futbolówki.
Po 15-minutowym odpoczynku Czerwoni wybiegli na murawę wzmocnieni obecnością Joe Cole'a, bohatera ostatniego spotkania z West Hamem. Tymczasem Anglik przyczynił się do zdobycia bramki, ale dla gości. Po jego stracie Benteke popisał się szarżą w kierunku bramki Reiny. Po raz kolejny, wobec pasywnej postawy wszystkich mijanych przez napastnika zawodników, nie miał on problemów z umieszczeniem piłki w siatce.
Skoro Liverpoolowi nie udawało się przekuć przewagi w adekwatny do niej rezultat, pozostawało liczyć na przebłysk geniuszu ze strony znajdujących się ostatnimi czasami w dobrej formie Johnsona czy Suareza. Niestety, obaj prezentowali się dziś o klasę gorzej od tego, do czego przyzwyczaili fanów. Drużynie brakowało Jose Enrique, mimo, iż zastępujący go na lewej obronie Stewart Downing wyróżniał się na tle kolegów niejednokrotnie popisując się budzącymi na trybunach zachwyt podaniami. Anglika nie deprymowała postawa kibiców jego byłego klubu, którzy zagrania dawnego ulubieńca kwitowali burzą gwizdów.
Liverpoolowi nie brakowało chęci do odmiany losów spotkania, jednak z każdą kolejną minutą i udanymi interwencjami znajdującego się dziś w wybornej formie Guzana, szanse wyraźnie malały. Nie pomagały ani strzały Aggera, ani Johnsona, który niestety wyszedł na spotkanie z rozregulowanym celownikiem. Im bliżej końca, tym można było zauważyć więcej bierności w poczynaniach gospodarzy, którzy najwyraźniej tracili już wiarę w nawiązanie walki.
Jednak w 87. minucie za sprawą Stevena Gerrarda kibice, którzy jeszcze nie opuścili stadionu, mogli w końcu celebrować bramkę the Reds. Strzał Johnsona trafił wprost na głowę kapitana, który skierował piłkę do bramki obok zdezorientowanego Guzana. Na kolejne trafienia nie starczyło już czasu, wobec czego Aston Villa mogła świętować, a zawodnicy Liverpoolu głowić się, dlaczego nie potrafili zamienić ogromnej przewagi na zdobycz bramkową.
The Reds za tydzień podejmą na Anfield Fulham i, podobnie jak dziś, przystąpią do tego spotkania w roli faworytów. Jeśli nie sprostają, uchodzący niegdyś za ostoję najgłośniejszych kibiców na świecie obiekt może w niedługim czasie ucichnąć na dłuższy czas.
Komentarze (4)
Inne drużyny też mogą zdobyć punkty...