Samba na Anfield
Wszystko zaczęło się w Rio de Janeiro. Konkretnie w hali klubu Vasco da Gama. Grupa nastolatków z lokalnego zespołu podejmuje drużynę rówieśników. Wśród nich jeden, z trzynastką na plecach, wyróżniający się bajeczną techniką, kapitalnym uderzeniem, spektakularną wyobraźnią, magią.
Pod względem umiejętności przerasta resztę chłopców o głowę, prezentując raz za razem dryblingi, które dla amatora zapewne skończyłyby się bliskim spotkaniem z podłożem i kontuzją. Co najmniej. Nie jest to żadna fantazja, wszystko zostało udokumentowane, a nagrania bardzo łatwo znaleźć w sieci, zapewne dzięki rodzicom, którzy chcieli uwiecznić poczynania swoich pociech. Ten młody Brazylijczyk pewnie nie miał jeszcze pojęcia, że niebawem zainteresuje się nim Real Madryt, a jego usługi zapewni sobie Inter Mediolan. Był to rok 2005, który wszystkim fanom The Reds kojarzy się tylko z jednym wydarzeniem.
8 lat później, na Anfield, Coutinho otrzymuje na 25 metrze piłkę od schodzącego ze skrzydła Jordona Ibe’a. Płaskim strzałem pakuje piłkę do bramki tuż przy słupku. Trybuna The Kop szaleje, Brazylijczyk daje Liverpoolowi zwycięstwo w ostatnim meczu sezonu. I w ostatnim meczu Jamiego Carraghera. Symboliczna zmiana pokoleń, legenda odchodzi, a dzieciak z mlekiem pod nosem zapewnia drużynie wygraną, tak jak wiele lat wcześniej młodzikom z Vasco da Gamy.
Dzieciak to dobre określenie, bo Philippe Coutinho, po styczniowej przeprowadzce z Mediolanu, ze swoimi loczkami, wątłą posturą i dziecięcym uśmiechem wyglądał na Merseyside jak uczeń z wymiany. „Hazard Liverpoolu!” – grzmiał nagłówek BBC. Oczywiście dziennikarze mieli na myśli ryzyko, jakie niósł ze sobą transfer piłkarza z kraju kawy, a nie porównania do belgijskiej gwiazdy. Cou nie był bynajmniej zawodnikiem anonimowym, miał za sobą występy w Serie A, Lidze Mistrzów i udane wypożyczenie do barcelońskiego Espanyolu.
Jednak poza wyśmienitym epizodem w Primera Division, gdzie strzelił 6 (pierwszej urody – warto dodać) bramek w 15 występach i walnie przyczynił się do miejsca w środku tabeli dla Pericos, kolejni trenerzy traktowali go jako melodię przyszłości, a nie zawodnika „na teraz”. Z jednej strony mówiono o nim, jako o wschodzącej gwieździe Interu, wspominano jak na pierwszym treningu założył siatkę Materazziemu, z drugiej zaś Brazylijczyk mógł dwoić się i troić na boisku, a w kolejnych spotkaniach i tak oglądał kolegów z wysokości ławki rezerwowych. Nie pomagał również fakt, że w trakcie 3 lat w Nerazzurich musiał on pracować z 5 różnymi trenerami. W końcu postanowiono, że w ramach gromadzenia funduszy na nowe wzmocnienia należy Coutinho sprzedać. Włoska prasa, głośna jak zwykle, mówiła o kupnie Paulinho, na które potrzebne były pieniądze uzyskane za Philippe. Złotym interesem bym tego nie nazwał, bo obaj ci piłkarze spotkają się w nadchodzącym sezonie w Premier League. Jeden w barwach The Reds, drugi w koszulce Tottenhamu. Inter został z Rickym Álvarezem.
– To hybryda Messiego i Ronaldinho – powiedział o Coutinho kiedyś Mauricio Pochettino, z którym Brazylijczyk pracował w Espanyolu. Nie dziwota, że po przejęciu sterów Southamptonu argentyński trener postanowił, że jego „celem transferowym numer jeden” będzie właśnie Philippe. W tym wyścigu musiał jednak uznać wyższość Liverpoolu. Wieczny talent miał stać się jednym z fundamentów ambitnego projektu Brendana Rodgersa. Razem z nim do klubu przybył Daniel Sturridge, wysoki, silny, od którego biła pewność siebie (w pozytywnym znaczeniu), a przy którym Cou wyglądał jak chłopiec od podawania piłek. Na boisku okazało się jednak, że gracze rozumieją się jakby występowali w jednym klubie od lat, o czym boleśnie przekonało się między innymi Fulham.
13 występów, 3 bramki, 5 asyst. Jednak tego, za co Anfield pokochało Coutinho nie da się wyrazić w liczbach. – Iniesta to mój idol. To przyjemność patrzyć na jego grę – przyznaje młody pomocnik. Jest coś, co obu panów łączy. Niekonwencjonalność, wyobraźnia, ale też elegancja. Analizując grę Cou ma się wrażenie, że futbolówka leci tam, gdzie on chce. Każdy jego kontakt z piłką jest odpowiednio dopieszczony.
Lata gry na hali nauczyły go perfekcyjnego wykorzystywania najmniejszych przestrzeni między obrońcami. Znamienne jest to, że gdy patrzysz na niego i masz wrażenie, że ma do wyboru dwie opcje, Philippe prawdopodobnie wymyśli trzecią, a to charakteryzuje największych. – Grając w Premier League musisz nauczyć się myśleć na boisku i błyskawicznie podejmować decyzje. Zawsze mam w głowie zarys tego, co chce zrobić z piłką. Dzięki temu mogę rywalizować z większymi i silniejszymi – potwierdzeniem tych słów niech będzie mecz Liverpoolu z Tottenhamem, gdzie ustawiony na lewej flance Cou raz po raz nawijał takiego atletę jak Kyle Walker, by w końcu założyć mu efektowną siatkę. Szybkość podejmowania decyzji to jednak wciąż element, w którym ma on margines do poprawy, o czym sam wielokrotnie wspominał. Jednak wyraźny jest progres i w tym aspekcie. Coutinho to nie jest zawodnik bez wad, jednak warto pamiętać, że ma dopiero 21 lat i sporo czasu na rozwój i eliminowanie mankamentów. Mimo wszystko już teraz, po swoim idealnym wpasowaniu się w realia Premier League, mógłby rzucić w stronę wszystkich trenerów, którzy się na nim nie poznali krótkie: – I co Wy na to?
Ale tego nie zrobi, ponieważ Philippe Coutinho to chłopak, od którego bije pokora. To ten typ piłkarza, który mając do wyboru wyjście z kolegami na piwo lub pozostanie w domu, wybierze to drugie, tłumacząc się tym, że kolejnego dnia ma trening. Próżno tez szukać w jego życiu prywatnym jakiejkolwiek pożywki dla bezlitosnych brytyjskich brukowców. Wolny czas spędza raczej z żoną i swoimi dwoma mopsami, więc nawet najbardziej doświadczeni paparazzi nie są w stanie przyłapać go na żadnym, choćby najmniejszym skandalu, które zawsze były dla większości brazylijskich piłkarzy stałym elementem kariery. Zawodnik Liverpoolu nie lubi mówić o sobie, ciężko od niego nawet wyciągnąć opinie o swoich szansach na występ na mundialu. Coutinho lubi mówić na boisku i to tam wykorzystuje swoje życiowe doświadczenie. Brazylijską finezję, włoską dyscyplinę taktyczną, hiszpańską wyobraźnię i angielską upartość.
2013 rok, końcówka lipca, Philippe Coutinho w efektowny sposób mija trzech obrońców drużyny Tajlandii, a następnie posyła piłkę do bramki obok bezradnego golkipera, wprawiając w ekstazę trybuny wypełnione entuzjastycznymi azjatyckimi fanami The Reds. Nie przypomina już tego przestraszonego chłopaka, który w styczniu przybył do Melwood. Ściął włosy, pozbywając się charakterystycznych loków. Tak jak obiecywał – nabrał masy i widać, że sporo czasu spędził na nadrabianiu braków fizycznych. Przede wszystkim jednak jego dziecięcy uśmiech zastąpiła prawdziwa pewność siebie. On wie najlepiej, że nie jest już dzieciakiem, tylko asem w talii Brendana Rodgersa.
Hajdi – użytkownik forum LFC.pl
Komentarze (1)