Podsumowanie meczu
David Moyes mógł odetchnąć z ulgą, po tym jak sędzia wczorajszego pojedynku pomiędzy Manchesterem United a Liverpoolem obwieścił gwizdkiem koniec spotkania. Po bramce Javiera Hernándeza triumfowali gospodarze 1:0.
III runda Pucharu Ligi skonfrontowała ze sobą odwiecznych wrogów. Hit nie zawiódł, będąc naszpikowany wieloma składnymi akcjami i podbramkowym „kotłem” w obu szesnastkach. Nie brakowało akcji, ostrych starć, emocji.
Skład gości z Merseyside niczym nie zaskoczył. W miejsce Aspasa wskoczył powracający po długim zawieszeniu El Pistolero. Na prawej obronie zagrał starszy z bracie Touré. Reszta wybrańców jest dobrze wszystkim znana, więc reszta pozostaje milczeniem.
Natomiast były trener drużyny mającej również swą siedzibę na skraju Stanley Park, David Moyes, z jednej strony musiał, z drugiej zaś chciał poeksperymentować z ustawieniem swych podopiecznych. Szkot nie mógł skorzystać z usług Robina van Persiego, co ze zgryzotą było odbierane przez fanów Czerwonych Diabłów.
Na środku obrony ujrzeliśmy Evansa wraz ze Smallingiem, na środku pomocy Giggsa z Jonesem, w ataku Rooneya z Hernándezem.
Środa 25 września, 20.45, Old Trafford – piłkarze ruszyli do boju, nie czekając na autora tego tekstu (pewnie na wielu klubowych pobratymców również), który na swej drodze napotkał wzmożony opór ze strony dobrej transmisji online.
Gracze United dobrze weszli w mecz. Pierwsze minuty należały do nich, aczkolwiek nie potrafili przebić się przez zaryglowaną obronę the Reds.
Szybko mecz się wyrównał.
Dwójkowa akcja Gerrard – Suárez była bliska powodzenia, jednak wmieszał się w nią Rafael i wybił piłkę daleko z pola karnego. Gdyby tego nie uczynił, Urugwajczyk z bliskiej odległości zapewne umieściłby piłkę w siatce De Gei.
Równie blisko znalezienia się w dogodnej sytuacji był Sturridge kilka chwil później, kiedy po fantastycznej wrzutce José Enrique piłkę z głowy „ściągnął” mu zastępujący na lewej obronie Evrę Alexander Büttner.
W 19. minucie diagonalne podanie Gerrarda otworzyło korytarz do bramki dla José Enrique, lecz złe przyjęcie Hiszpana poskutkowało odegraniem do Suáreza ustawionego bliżej środka pola karnego. Nasz numer „7” kątem oka dojrzał nabiegającego Mosesa, jednak podanie okazało się zbyt lekkie. Zaprzepaściliśmy kolejną realną szansę na otwarcie wyniku spotkania.
Sekundy po tym zdarzeniu genialny przerzut José Enrique spada za głowę Evansa, a wprost pod nogi Suáreza. Błąd w przyjęciu spowodował, że pierwszy do piłki był bramkarz miejscowych.
Koniec pierwszej połowy. Jak nauczył nas sezon 2013/2014, na kolejne trzy kwadranse wychodzi zupełnie inny zespół Liverpoolu. Nie ten, który skutecznie rozbija ataki rywali, dobrze radzi sobie z wyprowadzaniem ataków i stara się kontrolować przebieg boiskowych wydarzeń. Po przerwie wychodzi Liverpool płochliwy, nieskoncentrowany, oddający pole rywalom. Jak było w środę? Niestety podobnie.
Nie wszyscy zdołali powrócić jeszcze na ławkę trenerską po przerwie, a Manchester, konkretniej Nani, wywalczył korner. Dośrodkował Rooney, świetnie wybiegł z bramki Hernández i strzałem z woleja zdobył gola. Nasi obrońcy zamiast kryć nieszablonowego napastnika rodem z Meksyku, bezradnie machali rękoma. 46. minuta – 1:0 prowadzi mistrz Anglii.
W 54. minucie powinno być 1:1. Po akcji na linii Suárez – Sturridge – zamieszanie z domieszką Mosesa – Henderson ten ostatni stanął przed wyborną okazją, lecz z łatwej pozycji strzelił jak junior. Lekko, niecelnie, w porywach do „beznadziejnie”.
W 59. minucie ładnie rozprowadził szybką kontrę Hernández po świetnym wybiciu De Gei. Dograł do wychodzącego Kagawy, ten postanowił, że najlepiej dla drużyny będzie, jak odda piłkę Naniemu, który to natomiast uparł się na strzał w najwyższe rzędy trybun Old Trafford.
Kagawa mądrzejszy o wiedzę zaczerpniętą z poprzedniej sytuacji doszedł do wniosku, że największą korzyść jego zespół osiągnie, jak sam na barki weźmie odpowiedzialność za finalizację ataku United. Dlatego też najpierw „łyknął” Lucasa w obrębie koła środkowego, pognał w stronę bramki i mocno huknął w jej kierunku. Było blisko – futbolówka musnęła poprzeczkę.
W 70. minucie Suárez po rzucie rożnym zgarnął piłkę przed pole karnym, nabrał na „zamach” rywala i trafił zaledwie w boczną siatkę. Rozpoczęły się naprawdę trzy mocne minuty the Reds, odzianych wyjątkowo w tym meczu w wyjątkowo brzydkie białe trykoty.
Ładna wymiana podań naszych piłkarzy została spowolniona przez Hendersona – lecz Anglik uczynił to z czystą premedytacją. Podniósł głowę, wypatrzył w polu karnym Sturridge’a i posłał kąśliwą wrzutkę. Danielowi nie dane było oddać strzał, gdyż dobrze ustawiony był Smalling, który wybił piłkę głową w stronę narożnika boiska. Tam hasał José Enrique i bez zastanowienia wbił futbolówkę ponownie w pole karne idealnie na głowę niepilnowanego Mosesa. Uderzenie Nigeryjczyka ze „szczupaka” wybronił w bardzo dobrym stylu De Gea. Było blisko!
Ale najbliżej gola był Suárez po strzele z rzutu wolnego kilka sekund później. Niestety, zamiast okrzyku radości przyjezdnych, na stadionie rozległ się głuchy brzdęk poprzeczki bramki, w którą trafił niesforny napastnik z miasta Beatlesów.
Nie chciał być gorszy od swojego vis-à-vis Rooney. Najpierw groźnie „kropnął” z wolnego, acz nie na tyle, by zaskoczyć Simona w bramce, by po chwili równie niebezpiecznie strzelić zza pola karnego. I tym razem górą z tego pojedynku wyszedł belgijski golkiper.
Próbował jeszcze Gerrard „centrostrzałem”, próbował Kolo po składnej akcji. Rezultat pozostał bez zmian. Porażka stała się faktem.
United byli do ogrania. Tymczasem nawet nie zremisowaliśmy. United zagrali bez swojego najlepszego strzelca. Tymczasem my zagraliśmy pierwszy raz z najlepszym strzelcem poprzedniego sezonu w składzie. Misternie tkana nić pajęczych marzeń o powrocie na właściwe tory skierowana została chwilowo na bocznicę.
Nie ruszymy się stamtąd dopóki nie będziemy drużyna nie zacznie grać na właściwych obrotach przez pełne 90 minut. Przez te cholerne drugie 45 minut.
Sunderland i Crystal Palace na celowniku. Nie ma innej możliwości, niż 6 punktów. Bez wymówek. Bez litości. Bez brania jeńców.
Komentarze (3)