Podsumowanie meczu
W sobotnie popołudnie obyło się bez niespodzianki na tradycjnie wypełnionym po brzegi Anfield. Liverpool pewnie pokonał beniaminka rozgrywek, drużynę Crystal Palace, różnicą dwóch goli.
Dotychczasowy outsider początku sezonu skazywany był na pożarcie przed pojedynkiem z Liverpoolem. Należy przyznać, że ekipa Iana Hollowaya poczuła dosadnie na własnej skórze trudy rywalizacji w Premier League.
Czerwoni to zespół niesamowicie chimeryczny – co doskonale wiadomo nie od dziś. Pozycja zdecydowanego faworyta niekiedy nie miała choćby w najmniejszym stopniu przełożenia na efekt boiskowy.
Brendan Rodgers zdając sobie z tego sprawę, apelował przed spotkaniem o cierpliwość do swych podopiecznych i do ich entuzjastów oglądających mecze swych ulubieńców.
„Remont” składu Liverpoolu był bardzo powierzchowny. Jedyne przemeblowanie, jakiego dopuścił się trener, zaistniało na linii Lucas – pierwszy wchodzący z ławki rezerwowych, Raheem Sterling. Etymologia tej roszady była prosta. Brazylijczyk dokonał czegoś wręcz niewyobrażalnego. Po pięciu kolejkach otrzymał pięć żółtych kartek i zmuszony był zasiąść na trybunach.
Goście uzbrojeni w Marouane’a Chamakha, afirmującego się ligową przeszłością, Jasona Puncheona oraz wysokiego i z lekka nieskoordynowanego Kébé chcieli wydrzeć jakiekolwiek punkty wiceliderowi tabeli.
Przed pierwszym gwizdkiem banita Suárez wyszedł z tunelu trzymając na rękach nowego członka swojej rodziny - synka Benjamina, trener gości (!) odśpiewał z fanami Czerwonych „You'll never walk alone” i dopiero naszpikowani tymi pozytywnymi obrazkami usłyszeliśmy, jak Anthony Taylor zasygnalizował gwizdkiem rozpoczęcie pojedynku.
W 13. minucie meczu El Pistolero, grający po raz pierwszy na stadionie swego macierzystego klubu od momentu „skosztowania” Branislava Ivanovicia, uświadomił wszystkim, dlaczego budzi takie ambiwalentne uczucia wśród kibiców z całego świata. Victor Moses w swoim stylu, czyli po tysiącu kontaktów z piłką i dwóch kółkach dookoła własnej osi oddał futbolówkę ustawionemu przy lewym narożniku pola karnego Luisowi. Czerwona „siódemka” wykorzystała doskonały obieg za plecy José Enrique, dogrywając Hiszpanowi piłkę i licząc oczywiście na podanie zwrotne, gdy lewy defensor znajdzie się przy linii końcowej boiska. Tak też się stało i pomimo gąszczu nóg i ciał „najeżonych” w szesnastce, za sprawą Urugwajczyka wychodzimy na prowadzenie. Rzecz jasna Suárez nie mógł tego zrobić w normalny, typowo ludzki sposób. Gola zdobył ze wślizgu, po wcześniejszej utracie równowagi. 1:0.
Od tej chwili przyjezdni wydawali się na nieco poddenerwowanych. Jednak najbardziej poddenerwowany był Daniel Sturridge, który nie chciał pozostać w cieniu swojego partnera z ataku. Dosłownie kilkadziesiąt sekund później Daniel ściął z prawego skrzydła do środka i huknął w stronę bliższego słupka. Speroni sparował piłkę na rzut rożny!
Ale już w 17 minucie zmuszony był do wyciągnięcia piłki drugi raz z siatki i tym razem to Anglik okazał się górą. Najpierw w polu karnym zrobił ,,młynek'' z Deleney'a i z ostrego kąta płaskim strzałem w boczną siatkę zaskoczył Argentyńczyka strzegącego bramki Orłów.
Napór gospodarzy nie ustawał, a popisy duetu napastników z Merseyside zasługiwały na burzę oklasków. Kilkukrotnie tylko pech chciał, że nie doszło do kolejnego podwyższenia wyniku.
W 25. minucie pierwszy raz pogrozili palcem Londyńczycy. Kébé wielkimi susami wbiegł w pole karne po wcześniejszym zgraniu piłki głową i błędzie w ustawieniu Liverpoolczyków, ale anemiczne uderzenie wybił z bramki niezawodny Touré. Zagrożenie nie zostało niestety oddalone od bramki Mignoleta. Zebrana piłka przed polem karnym po błyskawicznym rozegraniu zostaje uderzona w światło bramki, lecz na jej drodze staje jeden z piłkarzy Crystal Palace i zmienia trajektorię jej lotu. Świetnym refleksem popisuje się Simon, aczkolwiek futbolówka niefortunnie odnajduje w polu karnym Puncheona, który fatalnie spudłował.
Po dwóch kwadransach pierwszą bramkę na koncie w czerwonym trykocie mógł zaliczyć Sakho, z tym że… byłby to gol samobójczy! Po istnym pinballu, próbując wyekspediować piłkę w głąb boiska, niemiłosiernie machnął się nasz stoper i łut szczęścia sprawił, że futbolówka minęła bramkę.
W 38. minucie asystent pana Taylora dopatrzył się faulu na wbiegającym w szesnastkę Sterlingu i wskazał na „wapno”. Można mieć obiekcję co do słuszności tej decyzji: po pierwsze, czy pociągnięcie 18-latka było na tyle silne, by spowodować jego upadek oraz czy całe wydarzenie wydarzyło się w polu karnym, czy też przed jego obrębem. Fakt jest taki, że sama próba złapania pomocnika Liverpoolu przez obrońcę była lekkomyślna. Steven Gerrard zmylił Speroniego i mieliśmy już na koncie trzecie trafienie.
Przerwa. Dobra gra miejscowych została poparta potrójną zdobyczą bramkową. Ze spokojem można było wyczekiwać drugiej odsłony rywalizacji.
W drugiej połowie ponownie swoje piętno na każdej akcji musiał odcisnąć Suárez. Jego drybling w polu karnym zakończył się nastrzeleniem ustawionego metr przed bramką Mosesa… Gol! Nie ma! Jak to możliwe!? Każdy przecierał oczy ze zdumienia; wydawało się, że nie ma takiej mocy, która by sprawiła, że piłka nie przekroczy linii bramkowej! A jednak! Odbita od kolana wylądowała jedynie na poprzeczce.
Urugwajczyk nie zamierzał poprzestać i wciąż podrywał zespół do szarż na bramkę Speroniego. Toteż wypracował sobie świetną okazję, jednak Argentyńczyk wyczekał byłego piłkarza Ajaksu i obronił jego strzał z pola karnego po ładnej kontrze the Reds.
Orły zdołały strzelić honorowego gola w 78. minucie. Po faulu Sterlinga w narożniku boiska i cwanym przemieszeniu piłki przed wykonaniem rzutu wolnego przez rezerwowego Campañę, drugi wprowadzony na murawę zawodnik, Dwight Gayle, uprzedził na krótkim słupku Gerrarda i pokonał Mignoleta.
Ostatni akord tego spotkania należał do podopiecznych północnoirlandzkiego menedżera: duet Suárez – Sturridge ponownie wystąpił w rolach głównych. Urugwajczyk podawał, Anglik oddał strzał z pierwszej piłki, niestety przed stratą gola uchronił zespół Iana Hollowaya słupek.
Koniec meczu. 3:1 dla gospodarzy na oczach nowo mianowanego członka zarządu Kenny’ego Dalglisha. Rezultat zasłużony, z momentami gry pełnymi polotu.
Nie ustrzegliśmy się w tym meczu błędów w obronie. Mało tego, defensywnie nie wyglądaliśmy w tym pojedynku jak monolit, wręcz czasem byliśmy zagubieni jak dzieci we mgle. Ponownie rażąco apatycznie zachowujemy się przy stałych fragmentach gry przeciwników. Znów zagubiony we własnym polu karnym był kapitan drużyny Gerrard. Steven świadomy chyba swej słabej formy nawet nie celebrował zdobytego przez siebie gola…
Niemniej zwycięstwo cieszy. Ponownie przed przerwą na zmagania reprezentacyjne zajmujemy ciepłą posadkę na podium angielskiej ekstraklasy. Oby żaden z naszych piłkarzy nie powrócił ze zgrupowania kadry narodowej z urazem. Śmiem twierdzić, że będzie to nasze ciche zwycięstwo, bowiem widać, że nie dysponujemy odpowiednio szeroką kadrą.
Komentarze (3)