O przemianie Liverpoolu słów kilka
Brendan Rodgers jest chyba wiernym widzem porannego programu BBC Homes Under the Hammer. Wiecie, to ten, w którym odwiedzają zaniedbaną nieruchomość. Po obejrzeniu skrzypiących podłóg i pękniętych sufitów, prezenterzy wracają w to samo miejsce po kilku miesiącach i ich oczom ukazuje się niemalże pałac.
Teraz to Liverpool jest takim projektem renowacyjnym – do tego stopnia, że powinni wysłać Martina i Lucy [prezenterzy wspomnianego programu – przyp. red.], by ci wskazali najbardziej atrakcyjne cechy (jak tabela Premier League) i z zachwytem mówili „zobaczcie co tu zrobili”, kiedy następuje ten klimatyczny moment wyceny odświeżonej nieruchomości.
„Cóż, biorąc pod uwagę że parę lat temu to miejsce było warte 210 milionów, przy odrobinie pracy możemy patrzeć na instytucję wartą spokojnie 500 milinów w nie tak odległej przyszłości”.
Nic nie obniży poziomu podekscytowania na Anfield w najbliższym czasie, bez względu na miejsce jakie Liverpool zajmie na koniec tej niesamowitej kampanii ligowej. Zwycięstwo na Old Trafford nie było tylko zwycięstwem, chodzi o jego styl.
Oczywiście Liverpool w przeszłości odnosił tam sukcesy, jak chociażby pamiętne 4:1 w 2009 roku, jednak żaden z nich nie zbliżył się do niedzielnej dominacji i szyku. A także łatwości.
Mimo wielkich nazwisk jak chociażby Xabi Alonso i Javier Mascherano, drużyna Liverpoolu z 2009 roku nie była atrakcyjna dla neutralnych widzów. Teraz, kiedy fani z Anfield mówią, że nie widzieli czegoś takiego od 20 lat nie chodzi im tylko o walkę o tytuł, ale także o styl gry, zbliżony do osławionego „Liverpool way” najbardziej jak tylko się da. Witam z powrotem, Liverpoolu z mojego dzieciństwa. Brakował cię zdecydowanie zbyt długo.
Punktem odniesienia dla obecnego składu najczęściej jest drużyna Roya Evansa z sezonu 1995/1996, w której grał duet Robbie Fowler/Stan Collymore, a w pomocy brylowali John Barnes i Steve McManaman. Niestety newralgicznym punktem tamtej drużyny była zawodna defensywa z niepewnym bramkarzem. Nawet mimo tego, że ma to być komplement, nie da się ukryć, że sugeruje on też pewne braki. By pozbyć się takiego porównania Rodgers będzie musiał coś wygrać.
Z każdym zwycięstwem cementującym pozycję The Reds w walce o tytuł pojawia się jednak bardziej atrakcyjny punkt odniesienia. Drużyna Rodgersa ma siłę ognia mistrzowskiej ekipy Dalglisha z 1988 roku, a to już spore wyróżnienie biorąc pod uwagę, że razem z drużyną Boba Paisleya z 1979 roku jest ona uznawana za najlepszą w historii.
Tylko wygranie ligi może potwierdzić słuszność tych porównań, ale to, co jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się być absurdem, teraz jest jak najbardziej realne.
Rodgers poprawia nie tylko wizerunek Liverpoolu, on jest tego częścią. Kiedy pierwszy raz przekraczał Shankly Gates uważano, że ma trochę za dużo do powiedzenia. Rezultaty nie od razu potwierdziły piękne słowa.
Wracanie do przeszłości nie jest idealne, ponieważ większość fanów Liverpoolu polubiło Rodgersa od samego początku, jednak można powiedzieć, że przyjęto go z pewną dozą sceptycyzmu.
Byli tacy, którzy uważali, że Kenny Dalglish zasłużył na więcej czasu. Wątek Rafy Beníteza rozwinął się na tyle, że John W. Henry otrzymywał e-maila, w których najwięksi fani Hiszpana błagali o jego zatrudnienie. Inni twierdzili, że dossier Rodgersa jest po prostu kopią manuskryptu José Mourinho, którego oglądał w Chelsea.
Rodgers potrzebował dobrego startu, ale go nie dostał. Nie podzielił losu Roya Hodgsona dzięki stylowi gry oraz mądrej kampanii PR-owej wobec miejscowych fanów. Nawet gdy Liverpool przegrywał na początku zeszłego sezonu, można było zauważyć, co Rodgers próbuje osiągnąć, budując relację z grupami i stronami fanowskimi, którym oferował prywatne raporty w tych trudnych czasach, co z perspektywy czasu było strzałem w dziesiątkę.
Często szydzono z niego używając słowa „filozofia”, które w rzeczywistości okazało się dobrym zabezpieczeniem. W przeciwieństwie do Hodgsona (i Davida Moyesa w Manchesterze United) gołym okiem było widać, czego Rodgers oczekiwał od graczy, nawet jeśli ci nie byli jeszcze w stanie tego wykonać.
Bezpośrednim efektem niezbyt przemyślanego dokumentu „Being Liverpool” (zaplanowanego na długo przed jego zatrudnieniem) była kiepska krytyka skupiająca się na próżności.
„Dużo myśli o sobie” – można było usłyszeć od każdego, kto mylił uprzejmą naturę północnoirlandzkiego szkoleniowca z egoizmem.
Czy Rodgers ceni sam siebie? Tak.
Czy robi to w większym stopniu niż jakikolwiek inny menedżer ze światowej czołówki? Nie, nie i jeszcze raz nie.
Oto wiadomość z ostatniej chwili! Nie znajdziecie w Premier League ani jednego menedżera, który nie będzie uważał się za idealnego kandydata na swoje stanowisko, urodzonego do jego objęcia. Niektórzy mówiący o pokorze sami mają ego rozmiarów Kilimandżaro.
Jeśli w wieku 39 lat jesteś zatrudniany jako menedżer Liverpoolu można śmiało założyć, że nie masz problemów z pewnością siebie – i nie powinieneś ich mieć.
Tak, Rodgers – podobnie jak wszyscy przed i po nim – wierzy w siebie w stopniu znajdującym się na granicy pewności siebie i zarozumialstwa. Jeśli jego drużyna wygrywa to tym bardziej nie ma to znaczenia.
Zmienił Liverpool w zaledwie dwa lata, większość publicznych obietnic zaczęła się spełniać. Nawet w obliczu symbolicznych zwycięstw z Manchesterem United to Rodgers jest tym, który najwięcej razy powtórzy jak wiele im jeszcze brakuje, ile trzeba poprawić.
Wśród zgiełku o zakończeniu oczekiwania na tytuł warto trochę sparafrazować Churchilla.
Dla Liverpoolu to nie jest koniec odbudowy, to nawet nie jest początek końca. Ale być może jest to koniec początku!
Chris Bascombe
Komentarze (0)