Rodgers tchnął w drużynę entuzjazm
Występ „the Reds” we wczorajszym meczu na Anfield pokazuje, że drużyna Liverpoolu nie jest pogrążona w kryzysie – pisze Matt Dickinson. Jak dodaje, Brendan Rodgers nie powinien być kandydatem do zwolnienia. Zapraszamy do lektury!
***
Dopiero bramka Martina Škrtela w 97. minucie pozwoliła przywrócić trochę zdrowego rozsądku wynikowi na Anfield we wczorajszym meczu, ale prawdopodobnie także przewijającym się dywagacjom wokół Brendana Rodgersa. Żadna drużyna nie jest w „kryzysie”, kiedy umie zagrać lepiej niż Arsenal, przejmując kontrolę nad piłką i tworząc aż 27 okazji. Żaden trener nie powinien być kandydatem do zwolnienia, kiedy jego zespół potrafi zademonstrować ofensywny futbol, który ograniczył „Kanonierów” do rzadko spotykanej roli zasępionego widza przez większość spotkania.
Wciąż istnieje wiele obszarów do poprawy na Anfield, ale nie był to występ w wykonaniu drużyny Liverpoolu, która straciła wiarę w swojego trenera lub we własne umiejętności oraz możliwość wspięcia się na górę tabeli Premier League.
Może się to wydawać dziwne (i brzmieć jak niepokojąco upadłe standardy), że porażka 3:0 na wyjeździe z Manchesterem United, a także rozmontowanie zespołu z Championship w Capital One Cup w środku tygodnia i wydarcie punktu w meczu z Arsenalem na własnym obiekcie, przyniosło oznaki wydźwignięcia się drużyny Rodgersa z najgorszych problemów. Jednak właśnie taki tok myślenia przyjął trener Liverpoolu w pełnej nadziei konferencji prasowej po meczu. Nie bez kozery.
Jednym z powodów odzyskanej pewności siebie – jak opowiadał Rodgers – było to, że Liverpool ma „jedną przegraną w ośmiu meczach”. Niewykluczone jednak, że nie będzie już wracać do tej statystyki, która maskuje wszelkiego rodzaju aberracje, rażące błędy w defensywie i remis, który kosztował klub utratę miejsca w Lidze Mistrzów.
Z większą dumą mógł za to dyskutować o sposobie, w jakim jego drużyna znowu zaczęła grać z entuzjazmem – nawet w przegranym meczu na Old Trafford, gdzie Liverpool przez godzinę gry był zespołem poruszającym się bardziej płynnie.
– Arogancja w posiadaniu piłki – rzekł Rodgers. Nie dotyczy to wszystkich elementów – był taki moment, gdy Mamadou Sakho wydawał się niespokojny, podczas gdy the Kop pisnęło ze strachu kilka razy, kiedy Škrtel podawał wzdłuż własnego pola – jednak Liverpool stara się powrócić do gry opartej na utrzymywaniu się przy piłce i wysokim tempie.
Procent posiadania piłki może być mocno wątpliwy jako miara stanu drużyny, ale przy 65 procentach dla Liverpoolu i 35 procentach dla przeciwnika – a był to najniższy współczynnik Arsenalu w Premier League od czasu, kiedy regularnie zaczęto rejestrować statystyki – miało to swoje odzwierciedlenie w meczu: jeden zespół zagrał zuchwale, natomiast drugi chaotycznie.
– Można zauważyć powrót pressingu i intensywności – powiedział Rodgers. – Szybkość, ruch, tworzenie sytuacji – wszystko to było bardzo imponujące. Powoli wracamy do punktu, w którym chcemy się znaleźć.
Menedżer zasługuje na zwolnienie, gdy zarząd dostrzega, że drużyna zmierza do tyłu, brakuje nadziei lub świeżych pomysłów. – Nie wydaje mi się, by w zespole brakowało wiary – powiedział Rodgers, aczkolwiek owa wiara we własne możliwości pozostanie strasznie krucha tak długo, jak Liverpool będzie tracić głupie bramki i grać bez napastnika z prawdziwego zdarzenia po drugiej stronie boiska.
Wyrównujący gol dla Arsenalu tuż przed przerwą był kolejną straconą bramką przez Liverpool ze stałego fragmentu gry, choć Rodgers stwierdził, że niewiele mógł zrobić, by to powstrzymać.
– Przegraliśmy trzy pojedynki powietrzne jeden na jeden w polu karnym, co nie powinno mieć miejsca, gdy masz w defensywie trzech środkowych obrońców – stwierdził. – Tu nie chodzi o organizację, ale o wygranie pojedynku główkowego.
Rodgers nie był w stanie wyjaśnić drugiej bramki Arsenalu, którą zdobył Olivier Giroud po doskonałej wymianie podań z Santim Cazorlą, najlepszym zawodnikiem gości, jednakże Liverpool miał trzech środkowych obrońców, tylko obserwujących piłkę i pozostawiających rywali bez krycia, co musi mieć jakiś związek z ułożeniem defensywy.
Szkoleniowiec Liverpoolu w ostatnich tygodniach nieustannie dokonuje modyfikacji w swoim zespole, w tym formacji. Można się zastanawiać, czy każda zmiana jest na lepsze, gdyż Brad Jones nie przekonuje jako godny zastępca Simona Mignoleta. Wskazana jest pewna stabilność, jednak piłkarze Liverpoolu nie wydają się zdemotywowani przeróbkami i we wczorajszym meczu lepiej wypadli w otwartej grze. Z drugiej jednak strony „the Reds” wciąż okupują 10. miejsce po tym, jak nie zdołali pokonać Arsenalu, który był niedysponowany.
W chwili rozpoczęcia gry – wyraźnie na polecenie trenera – „Kanonierzy” ruszyli natychmiast w strefę obronną Liverpoolu, starając się wywrzeć pressing na gospodarzach, ale utrata energii i jakości była równie szybka, jak zaskakująca.
72 procent celności podań nie jest liczbą, której można spodziewać się po Arsenalu i nie wynika ze „złych wspomnień” o przegranej 5:1 na Anfield w lutym, jak twierdził Arsène Wenger.
Arsenal zapewne musiał zachodzić w głowę, jakim sposobem wyszedł na prowadzenie, dziękując za słabości Liverpoolu i wydawało się, że może sięgnąć po nieprawdopodobne zwycięstwo.
Mimo wielu okazji, Liverpool nie mógł trafić do siatki. Philippe Coutinho był bardzo przebiegły, ale nie wkładał wystarczająco dużo siły w swoje strzały. Tymczasem Lazar Marković uderzył ponad bramką, choć mecz na pozycji cofniętego skrzydłowego może zaliczyć do udanych.
Raheem Sterling, który otrzymał nagrodę najlepszego zawodnika młodego pokolenia w Europie tuż przed rozpoczęciem meczu, nie zdołał zadać zabójczego ciosu nawet wtedy, gdy posłużył się sprytem, by skierować piłkę obok Wojciecha Szczęsnego w trakcie błyskawicznej kontry.
Czas uciekał, ale wtem – grając już w osłabieniu po tym, jak Fabio Borini nie potrafił ostudzić swoich emocji – nadeszła ta bramka Škrtela, która wydobyła ryk z trybun the Kop. Wrzawa była tak wielka, jakby Liverpool wygrał mistrzostwo Anglii.
To był gol, który oszczędził Rodgersowi upokorzenia, wygwizdania i być może kolejnych głosów wzywających do zwolnienia, jednak nawet bez tej wyrównującej bramki, to nie był występ drużyny znajdującej się w kryzysie.
Matt Dickinson
Komentarze (4)
Ale fakt, już nawet z Man Utd wyglądaliśmy całkiem dobrze, tylko wynik paskudny.