Sturridge powinien się dostosować
Liverpool był w stosunku do Sturridge'a bardzo cierpliwy. Teraz nadszedł czas, by piłkarz odwdzięczył się tym samym Jurgenowi Kloppowi. W nowym artykule Chris Bascombe odpowiada m. in. na pytanie, czy status gwiazdy powinien gwarantować reprezentantowi Anglii uprzywilejowaną pozycję w klubie.
Posiadanie w drużynie niezwykle utalentowanego piłkarza indywidualisty bywa dla trenerów w równej mierze zbawienne, co szkodliwe. Jeżeli pomiędzy talentem takiego zawodnika, a kolegów z zespołu zieje przepaść, bardzo często dochodzi do spięć. Każdy występ okraszony indywidualnymi popisami, które prowadzą do zwycięstwa w meczu, staje się głównym tematem rozmów. Konferencje prasowe zmieniają się w festiwal pochwał dla gwiazdora. Kontuzje postrzegane są jako wydarzenia katastrofalne, a powroty do zdrowia jako wybawienie.
Jeżeli pozostali piłkarze nie są w stanie dać zespołowi równie dużo, natychmiast rozpoczyna się dyskusja o potencjalnym transferze: „Jak długo gwiazdor wytrzyma wśród takich miernot?” Jeżeli utalentowany piłkarz jest zdrowy, a z jakiegoś powodu nie zostaje wybrany do gry w meczu, daje innym odczuć swoją irytację i złość. Może się to powoli stać męczące.
Każdy menedżer dąży nie tylko do zbudowania zespołu, który uzupełniałby grę gwiazdora, ale też drużyny, w której utalentowany zawodnik byłby integralną częścią, a nie punktem centralnym. Tylko w takim wypadku zespół może odnosić sukcesy.
Przez ostatnie 20 lat jednym z wielu problemów Liverpoolu był fakt, iż skład wielokrotnie był oparty na wybitnym talencie, który często przyćmiewał innych swym blaskiem. Przez chwilę był to Steve McManaman, potem Robbie Fowler, Michael Owen, Steven Gerrard, Luis Suárez, a ostatnio przez pewien czas również Daniel Sturridge. Zarówno Gérard Houllier, jak i Rafa Benítez czy Brendan Rodgers wiedzieli, że podstawowym celem budowy drużyny mogącej rzucić wyzwanie najlepszym jest rezygnacja z opierania gry na pojedynczym zawodniku. Oznacza to, że status wielkiej gwiazdy w klubie jest zagrożony. W niektórych przypadkach należało go zachwiać tylko odrobinę, a w innych zdecydowanie. Dzięki temu inni piłkarze mieli szansę zabłysnąć.
Każdy z wymienionych trenerów w mniejszym lub większym stopniu osiągnął w tej kwestii sukces. Drużyna Houlliera z 2001 roku, która wygrała potrójną koronę, nie polegała wyłącznie na Owenie, choć to właśnie on zdobył w tym sezonie Złotą Piłkę. Houllier rotował składem i często zmieniał napastnika (np. nie wyszedł on w wyjściowym składzie na finał Pucharu Ligi), chroniąc jego zdrowie i pozwalając na pokazanie się z najlepszej strony. Kibice z rozrzewnieniem wspominający te czasy doceniają grę Samiego Hyypii, Didiego Hamanna, Jamiego Carraghera i Gary’ego McAllistera.
Benítez wygrał Ligę Mistrzów i Puchar Anglii w 2005 i 2006 roku w znacznej mierze dzięki grze Gerrarda, ale występy w Premier League stojące na najwyższym poziomie drużyna zanotowała w sezonie 2009 za sprawą defensywnego duetu Carragher/Hyypia, parze pomocników Mascherano/Alonso i talentowi strzeleckiemu Fernando Torresa.
Wielu komentatorów w dalszym ciągu twierdzi, że tylko Suárezowi Rodgers zawdzięcza drugie miejsce w tabeli w sezonie 2013-14. Należy jednak pamiętać, że w dwóch poprzednich kampaniach, z Urugwajczykiem w składzie The Reds zajmowali odpowiednio 8 i 7 miejsce. Dopiero gdy Rodgers dokonał korekty w formacji i obok Suáreza ustawił Daniela Sturridge’a, dokładając do tego będącego w świetnej formie młodego Raheema Sterlinga, kibice mogli podziwiać jeden z najskuteczniejszych tercetów ofensywnych w historii kraju. Suárez przez większość tego najlepszego sezonu był ustawiany szeroko, blisko skrzydła, by Sturridge mógł grać jako wysunięty napastnik. W tym przypadku kompromis zdziałał cuda.
Houllier odziedziczył po poprzedniku Michaela Owena, Benítez dostał Gerrarda, a Rodgers Suáreza. Jürgen Klopp różni się od swoich poprzedników tym, że jemu w udziale przypadł zawodnik niewątpliwie utalentowany, ale kontuzjowany. Od samego początku kariery Kloppa na Anfield dziennikarze z uporem godnym lepszej sprawy, co tydzień donoszą o sytuacji klubowej Daniela Sturridge’a. Od października zeszłego roku do dzisiaj jest on głównym bohaterem artykułów sportowych pism i portali.
Klopp niecały rok temu nie miał łatwego życia. Każdą konferencję prasową dominowały pytania o wkład w grę Daniela Sturridge’a i jego zdrowie. Trener nie mógł go jednak wystawić w wielu meczach. Ilość występów w zespole The Reds angielskiego napastnika w zeszłym sezonie była żenująco niska – choć niewielu waży się wspomnieć o tym w jego obecności, gdyż Sturridge’a fakt ten niezwykle irytuje, jak gdyby wyrządzono mu jakąś krzywdę.
Zaskakująco wielu „ekspertów” uważa, że Klopp powinien siedzieć z założonymi rękoma i po prostu czekać, aż Sturridge wróci do gry, bo to z pewnością załatwi wszystkie kłopoty klubu (z takiego właśnie założenia w ostatnich sześciu miesiącach kariery na Anfield wychodził Brendan Rodgers). Po co komu planowanie długoterminowe? Klopp powinien zbudować zespół, który zacząłby grać dopiero, gdy gwiazdor doszedłby do pełnej sprawności i mógł objąć stery w formacji ofensywnej. Na szczęście niemiecki trener okazał się mądrzejszy od komentatorów. Budowa drużyny w oparciu o Sturridge’a to już przeszłość.
Widać gołym okiem, że ci, którzy po sobotnim meczu z Tottenhamem pytali, dlaczego Sturridge nie rozpoczyna w podstawowym składzie, zupełnie nie rozumieją, jaką ewolucję przeszedł zespół pod wodzą Kloppa. Szybko zapomniano o pierwszym meczu Niemca w roli menedżera The Reds. Było to spotkanie na White Hart Lane. Sturridge pojechał z drużyną do Londynu, ale tuż przed meczem stwierdził, że jednak nie da rady zagrać. Przypomnijmy sobie tylko, ilu z nas ciskało wtedy gromy.
Od tego czasu kontuzje Sturridge’a sprawiły, że tempo jego gry znacząco spadło. W drugiej połowie finału Ligi Europy i w meczu z Burnley w zeszły weekend Sturridge dostawał piłkę za linię obrony, ale nie miał siły dobiec do niej sprintem. To nie jest dobry znak. Może problem tkwi w sferze mentalnej, a nie fizycznej – może chodzi o ostrożność, strach przed nabawieniem się kolejnego urazu? Miejmy nadzieję, że cokolwiek to jest, da się naprawić. Klopp słusznie skonstatował, że nadszedł już czas, by napastnik dopasował się do jego systemu gry. Dawno już powinno się przestać próbować dostosować wszystkich innych zawodników do zachcianek chimerycznego Sturridge’a.
Dla Liverpoolu oznacza to pozytywną zmianę. Po pierwszych trzech meczach w tym sezonie widać już, że Klopp na konferencjach nie będzie musiał odpowiadać już tylko na pytania o reprezentanta Anglii. Sadio Mané, który idealnie odgrywa rolę szeroko ustawionego napastnika, ma szansę stać się nowym przedmiotem obsesji dziennikarzy. Klopp jednak zdaje się nie chcieć do tego dopuścić. Trener wie, że sukces może odnieść tylko drużyna, w której za zwycięstwo odpowiada wiele części zespołu.
Sturridge może się irytować do woli. Może sobie narzekać i się miotać. Ci, którzy przychylili by mu nieba i dali grać na pozycji takiej, jaką sobie zażyczy mogą składać petycje i próbować zmuszać trenera do zmiany zdania. Nikogo, kto ma cokolwiek do powiedzenia w Liverpoolu nie obchodzą jednak ich lamenty.
Z historii Anfield można wyciągnąć wniosek, że najlepszym sposobem na to, by Sturridge zdobywał trofea z Liverpoolem, jest zdanie sobie sprawy z tego, że zespół Kloppa nie chce już polegać wyłącznie na jego obecności w pierwszym składzie. Dokładnie taki sam przekaz Sturridge usłyszał pewnie w Chelsea i Manchesterze City.
Dwanaście miesięcy temu Anglik był wielkim nieobecnym, którego powrotu z niecierpliwością wyczekiwali wszyscy kibice, trenerzy i członkowie zarządu. Jego absencja osłabiała zarówno jego samego, jak i cały klub. Teraz, gdy doszedł już do sprawności, jest tylko jednym z dostępnych napastników. Z pewnością jeszcze zagra. Być może będzie grał nawet całkiem dużo. Liverpool zainwestował w końcu sporo czasu i pieniędzy, by doprowadzić go do odpowiedniej formy. Napastnik powinien przynajmniej poświęcić trochę czasu i wykazać odrobinę cierpliwości w stosunku do menedżera, który doskonale wie, kiedy i w jaki sposób wykorzystać go na boisku.
Być może w kwestii Sturridge’a wielu ludzi w dalszym ciągu będzie zadawało mnóstwo pytań. Ważne jest jednak to, że dla przyszłości klubu „kwestia Sturridge’a” nie jest już kwestią życia i śmierci. Właśnie to jest jedną z najdobitniejszych oznak zdrowego rozwoju klubu z Anfield.
Chris Bascombe
Komentarze (1)