Najczęstszy błąd gości na Anfield
W minioną niedzielę West Ham United goszcząc na Anfield popełnił ten sam błąd, co większość zespołów przyjeżdżających do Liverpoolu - błąd, którego popełnienie zwykle nie kończy się zbyt dobrze dla przyjezdnych.
Chwilę przed rozpoczęciem nowego sezonu Premier League trybuny Anfield obiegły liczne szepty. Alisson Becker, nowy, wart 65 milionów funtów bramkarz The Reds, powoli oddalał się od The Kop, z kolei Łukasz Fabiański zmierzał w kierunku bramki znajdującej się w pobliżu najzagorzalszych sympatyków Liverpoolu.
Wkrótce stało się jasne, że to West Ham wygrał w tradycyjnym konkursie rzutu monetą. Na całe szczęście dla drużyny Kloppa było to jednak jedyne zwycięstwo, na które było stać tego popołudnia popularne 'Młoty' i to liverpoolczycy wygrywając 4-0 wysłali w świat jasny komunikat o swoich zamiarach wobec tytułu mistrzowskiego.
Sytuacja z samego początku meczu, a właściwie jeszcze z przed jego rozpoczęcia, przypomina o błędzie często popełnianym przez zespoły rywali The Reds na Anfield.
Owszem, tradycja sugeruje, by to Liverpool atakował w drugiej połowie bramkę pod The Kop. W końcu moc dopingu na najgłośniejszym sektorze Anfield jest tak duża, że głupotą byłoby nie wykorzystanie jej na swoją korzyść.
Okazuje się jednak, że od pewnego czasu fakt atakowania w kierunku The Kop w drugiej połowie nie robi piłkarzom Liverpoolu większej różnicy.
Drużyna West Hamu, podobnie jak większość klubów w ostatnich latach, była przekonana o tym, że uniknięcie gry pod okiem The Kop w drugiej połowie da im choć niewielką przewagę na polu mentalnym.
Błąd. Wszystko wydarzyło się już w pierwszej połowie, podobnie jak w pamiętnym marcowym ćwierćfinale z Manchesterem City. Już do przerwy w tym elektryzującym fanów spotkaniu było 3-0, co przekreśliło praktycznie jakiekolwiek szanse drużyny Guardioli na odwrócenie wyniku.
Statystyki pokazują, że minęły już prawie cztery lata od meczu, w którym Liverpool przegrał u siebie mecz zaczynając naprzeciw The Kop.
W ubiegłym sezonie, również w Lidze Mistrzów, piłkarze City próbowali coś ugrać wybierając 'mniejsze zło' i teoretycznie łatwiejszą drugą połowę. W meczu ligowym skończyło się to jedynie strzeleniem trzech goli i porażką 4-3.
W ostatnim meczu zeszłego sezonu zespół Brighton and Hove Albion przegrał 4-0, a Burnley i Tottenham zdołały tylko zremisować. Również w zeszłym sezonie Stoke City i Middlesbrough uległy Liverpoolowi mimo wygranej w rzucie monetą, a drużyny Chelsea i West Hamu wyjechały z Liverpoolu tylko z punktem.
W sezonie 2015/2016 w podobnych okolicznościach półfinał Ligi Europy przegrał Villarreal, a mecz ostatecznie zakończył się wynikiem 3-0. W lidze 4-0 przegrał Everton, zaś 1-0 Bournemouth, a punkt po remisie 2-2 udało się wywieźć drużynom Sunderlandu i Newcastle.
Żeby przypomnieć sobie ostatnią porażkę na Anfield w meczu, który The Reds zaczynali atakując w kierunku The Kop, trzeba cofnąć się do sezonu 2014/2015. Wtedy to w październiku 2014 roku w ramach rundy grupowej rozgrywek Ligi Mistrzów wizytę na Anfield złożył Real Madryt i wygrał z Liverpoolem 3-0.
Małym pocieszeniem może być fakt, że wszystkie trzy bramki padły w pierwszej połowie, więc kibice oszczędzili sobie widoku upokarzającej klęski z bliska - była to bowiem najwyższa domowa porażka Liverpoolu w europejskich pucharach.
Teraz, gdy pod wodzą Kloppa Anfield stało się swego rodzaju fortecą, to, w którym kierunku będą atakować liverpoolczycy wydaje się być bez znaczenia. Widać jednak wyraźnie już od pewnego czasu, że wygranie rzutu monetą na Anfield z pewnością nie daje przyjezdnym takiej przewagi, na jaką by liczyli.
Komentarze (0)