Cud na The Hawthorns
36. kolejka, 95. minuta na zegarze, 1:1 na tablicy wyników. Liverpool walczy o awans do Ligi Mistrzów, który będzie rzutował na cały następny sezon. Strata punktów oznaczałaby ograniczenie szans na TOP4 do absolutnego minimum. Wtedy całym piłkarskim światem wstrząsnął bramkarz, który zapewnił Liverpoolowi zwycięstwo w ostatniej akcji meczu.
Świetny mecz na Old Trafford i pewne zwycięstwo nad odwiecznym rywalem z Manchesteru. Dublet Roberto Firmino, który odpalił w najważniejszym momencie sezonu. Po jakże ważnym zwycięstwie w Bitwie o Anglię, liverpoolczycy mieli udać się na spotkanie z West Bromem i pewnie wygrać ze zdegradowanym rywalem.
Podopieczni Jürgena Kloppa grali natomiast o życie, bo tak należy nazwać kwalifikację do Champions League. Optymiści nie dopuszczali do siebie innej myśli niż łatwe zwycięstwo, zwłaszcza po tym, co the Reds pokazali kilka dni wcześniej w Manchesterze.
Pesymiści obawiali się, że Liverpool będzie kontynuował trend, którym są niesamowite męki w starciach z teoretycznie niżej notowanymi rywalami. Nie ma chyba kibica, który nie liczył sobie w głowie, który to Liverpool byłby w tabeli, gdyby nie porażki z takimi zespołami jak Southampton, Fulham, Brighton, Burnley, albo remisy z WBA, Newcastle, Leeds.
Niestety sprawdził się drugi wariant. Ustępujący mistrzowie Anglii nie mogli narzucić swoich warunków gry, a nie pomagał fakt, że akurat w takim meczu grający naprawdę solidnie w ostatnich spotkaniach Nathaniel Philips, wyglądał bardzo niepewnie i popełniał bardzo proste błędy. Anglik kilkukrotnie źle obliczył lot piłki i wydawałoby się w bardzo niegroźnej sytuacji, mijał się z nią w powietrzu otwierając drogę do bramki rywalom.
Wszyscy liczyli także na Bobby’ego Firmino, ale Brazylijczyk nie poszedł za ciosem i można było odnieść wrażenie, że nie załapał się na autobus powrotny z Manchesteru. Pewnie inaczej byśmy mówili, gdyby piłka po jego strzale w pierwszej połowie nie zatrzymała się na słupku, ale oceniając całokształt gry 29-latka, nie był to dobry występ. Na pewno w najlepszej dyspozycji nie znajduje się także Sadio Mané. Diogo Jota z pewnością posadziłby Senegalczyka na ławce w następnym spotkaniu, gdyby tylko były gracz Wolverhampton był zdrowy.
Zaczęło się najgorzej jak mogło. Już w 15. minucie Hal Robson-Kanu dał prowadzenie swojej drużynie. Spora część fanów 19-krotnego mistrza Anglii miała w głowie najczarniejsze myśli: „Stary, dobry Liverpool, wygrali z Manchesterem United na Old Trafford, to przegrają ze spadkowiczem”. Od razu można było przypomnieć sobie sytuację z początku 2018 roku, kiedy gracze Jürgena Kloppa pokonali Manchester City, dla którego była to dopiero pierwsza porażka w tamtym sezonie, by w następnej kolejce przegrać 0:1 ze Swansea City. Takich przypadków było kilka. Parę lat temu nie bez przyczyny ekipa z czerwonej części miasta Beatlesów była złośliwie nazywana Robin Hoodem, który zabiera punkty bogatym i rozdaje biednym.
Nadzieję w serca fanów wlał Mohamed Salah. Później jednak Liverpool walił głową w mur. Bramkarza rywali nie potrafił pokonać Roberto Firmino, Sadio Mané, Trent Alexander-Arnold, czy Gini Wijnaldum. Drugiego gola nie potrafił wcisnąć także Salah.
Czas upływał, a kibice zawodników z Merseyside nerwowo obgryzali paznokcie. Upłynął regulaminowy czas gry, kibice nerwowo zerkają, jak bardzo łaskawy będzie arbiter. Nie było źle, bowiem Mike Dean dorzucił dodatkowe 4 minuty.
Liverpool dalej nie potrafił sforsować zasieków West Bromu. Zawodnicy z Anfield wyprowadzają ostatni atak, ale gospodarze radzą sobie z nim i wybijają piłkę na rzut rożny. Ilu fanów wtedy złapało za pilota lub myszkę, aby w nerwach wyłączyć swój sprzęt, na którym oglądali jak Liverpool w beznadziejnym stylu traci punkty ze zdegradowanym, niegrającym zupełnie o nic zespołem. Po chwili jednak kibice wzięli głęboki oddech i dali szanse ostatniemu dośrodkowaniu, ostatniej piłce posłanej przez Trenta z narożnika boiska. Nawiasem mówiąc, rzuty rożne kiedy nie gra Virgil Van Dijk i Joël Matip w 9/10 przypadków nie stanowią zbyt dużego zagrożenia pod bramką rywali.
Liverpool postawił wszystko na jedną kartę, zgodę na wbiegnięcie w pole karne dostał Alisson. Futbolówka odrywa się od stopy Alexandra-Arnolda i trafia do brazylijskiego bramkarza, który złożył się do tej główki, jak rasowy napastnik i w 95. minucie zapewnia swojej drużynie zwycięstwo.
Dla kibiców Liverpoolu w tamtym momencie pod postacią Alissona Beckera na ziemie zstąpił Mesjasz. Czasami człowiekowi wydaje się, że w piłce nożnej widział już wszystko. Wtedy dzieje się coś takiego. Każdy z nas z pewnością oglądał bramkę Alissona kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt razy i za każdym razem uśmiechaliśmy się tak samo. Widzieliśmy tam w końcu szczęśliwego Brazylijczyka, któremu los oddał za cały ten sezon, kiedy 28-latek nie był w najwyższej formie na boisku i przeżywał straszne chwile poza nim kiedy w tragicznych okolicznościach odszedł jego ojciec.
Piłka nożna to piękny sport, a Liverpool to wyjątkowy klub. Kto jak nie zawodnicy z Anfield potrafią zagwarantować swoim fanom takie wspomnienia? Tylko Liverpoolowi mogło przytrafić się coś takiego. Gol bramkarza w doliczonym czasie gry dający awans do Ligi Mistrzów? Brzmi jak tytuł filmu fabularnego. Liverpoolczycy muszą teraz pójść za ciosem i sprawić, że cudowna chwila Alissona oprócz pięknych wspomnień, zaprowadzi zespół na europejskie salony.
Komentarze (0)