Poczwórna korona dla Liverpoolu?
Liverpool zbliżył się do Manchesteru City i traci do lidera tabeli tylko trzy punkty. Oznacza to, że mistrzostwo Premier League również jest teraz jednym z celów.
Wyjątkowy wieczór zasługiwał na wyjątkową radość i Jürgen Klopp nie rozczarował pod tym względem.
Przywykliśmy już do specyficznych zachowań bossa Liverpoolu przed the Kop, ale rzadko kiedy pokazuje ze swojej strony coś takiego.
Występ na pięć gwiazdek i sześciobramkowe zwycięstwo zostało zwieńczone przez menadżera nie mniej niż ośmioma uderzeniami pięścią w powietrze, ale też uśmiechem, który byłby w stanie rozświetlić całe Merseyside.
- Dałem się lekko ponieść - przyznał Klopp po tym, jak jego drużyna rozbiła na Anfield Leeds United.
Chyba możemy mu to wybaczyć, prawda?
To była najwyższa wygrana the Reds od września 2007 r., dziewiąta z rzędu we wszystkich rozgrywkach i taka, która zmniejszyła dystans do Manchesteru City, lidera Premier League, do trzech punktów.
Na ten moment trudno jest nie dać się ponieść Liverpoolowi i trudno było nie zauważyć, że ta radość Kloppa, a także odpowiedź, jaką otrzymał od kibiców, są oznaką, że to menadżer, zespół, klub i sieć fanów, którzy wierzą, że coś wyjątkowego czeka na ich drodze.
Czemu mieliby nie wierzyć? Kogo mają się bać, grając w taki sposób?
Nie City, z którymi kwietniowy mecz majaczy na horyzoncie i z pewnością nie Chelsea, z którymi zmierzą się w niedzielę na Wembley w finale Carabao Cup.
Liverpool jedną nogą jest już w ćwierćfinale Ligi Mistrzów i żaden z największych europejskich zespołów nie chciałby w tej chwili na nich trafić.
Wyglądają na zespół, który czuje się dobrze sam ze sobą, zrelaksowany, pewny siebie i spójny oraz zdolny do wygrywania meczów w każdy możliwy sposób.
Jeśli chcesz walki, to podniosą rękawicę. Jeśli chcesz się wycofać, to znajdą sposób, żeby się przebić.
A jeśli chcesz wyjść i spróbować swoich sił, to jest duża szansa, że spotka cię to, co spotkało tutaj Leeds.
Zniszczenie.
Gdzie się nie spojrzy, widać oznaki siły. Na mecz z Norwich Liverpool dokonał siedmiu zmian w składzie i sześć na mecz przeciwko Leeds, ale nie dało się tego zauważyć.
Intensywność była taka sama, jakość była taka sama i taki sam był efekt. Niezależnie od tego, kogo Klopp wybiera w tym momencie do składu lub kogo wprowadza z ławki, piłkarze ci się wpasowują, grają jak z nut i wykonują swoje zadania.
Mohamed Salah, wiadomo, jest talizmanem zespołu. To główny strzelec i gwiazda.
Egipcjanin powiększył swój bilans strzelecki do 27 bramek, po wykorzystaniu dwóch jedenastek, oraz dołożył do tego wyborną asystę.
Dorobek 44 bramek z jego debiutanckiego sezonu 2017/18 wydaje się możliwy do pobicia od teraz do maja. Jak przerażająca jest to myśl?
Jednak to coś większego niż przedstawienie jednego aktora.
W Liverpoolu gra trzech najlepszych strzelców tego sezonu Premier League: Salah, Diogo Jota i Sadio Mané, a także trzech najlepszych asystentów: Salah, Trent Alexander-Arnold i Andy Robertson.
Razem mają na koncie 106 goli we wszystkich rozgrywkach, a drużyna w ostatnich dziesięciu spotkaniach siedem razy zachowywała czyste konto i traciła bramki tylko w trzech.
Czego więcej można oczekiwać? Zarówno główne postaci, jak i zmiennicy, spisują się bez zarzutów.
Skład, którym dysponuje Klopp, jest tak silny, jak nigdy wcześniej. Być może najmocniejszy w całym kraju, a te rozgrywki wywindowały standardy na nowy, niewiarygodny wręcz poziom.
I dlatego właśnie co tydzień oglądamy wyjątkowe wydarzenia. Joël Matip szarżuje przez środek pola niczym Steven Gerrard i wykańcza akcję jak Robbie Fowler. To nadchodziło - ten gol.
Oglądamy Thiago Alcântarę, który jest zdrowy i w formie tak jak po swoim przyjeździe do Merseyside, pokazujący dokładnie, dlaczego fani the Reds nie mogli uwierzyć własnemu szczęściu, gdy udało się go pozyskać z Bayernu Monachium.
Ależ zawodnikiem jest Hiszpan w takiej dyspozycji.
Ależ zawodnikiem jest Salah, wybitny strzelec i najwyższej klasy kreator, ale nadal ten, który wciąż dręczy rywali i naciska oraz goni za piłką dla dobra drużyny.
To samo tyczy się Mané, który robi różnicę w każdym tego stwierdzenia znaczeniu, a nowy nabytek Luis Díaz prezentuje się tak, jakby był w drużynie od lat, a nie od tygodni. Ten ostatni to też kolejny kwiat w bukiecie zespołu rekrutującego.
Nie dziwi zatem, że Klopp uśmiechał się, gdy w środę wieczorem wchodził do tunelu. Na ten moment jest ideałem i jest nim jego zespół.
Teraz kluczem jest zapewnienie, że w maju będą mieli coś realnego do pokazania. Coś srebrnego i błyszczącego.
Jednak, na podstawie dostępnych informacji, pytanie nie brzmi, czy Liverpool wygra trofeum w tym sezonie, ale raczej ile ich będzie.
Jedno, dwa, trzy, a może cztery? Osiem pięści w powietrze w środę sugeruje, że Klopp myśli o wszystkich. Wszystko zacznie się w niedzielę na Wembley.
Neil Jones
Komentarze (9)
Skupmy się na finale Pucharu Ligi, wygrajmy i potem będziemy myśleli o podwójnej koronie i ewentualnie kolejnych.
Końcówka sezonu zapowiada się znakomicie, ale lepiej nie pompować balonu przed czasem.
W najlepszym sezonie, jaki widziałem w życiu, była w pewnym momencie mowa i prostej drodze do finału LM, a w lidze o szansie na zakończenie sezonu z rekordową liczbą punktów, najmniejszą liczbą straconych bramek w historii i do tego bez porażki. Skończyło się na najważniejszym medalu, ale te wszystkie rekordy pryskały jeden po drugim. Zimnej wody na te rozgrzane głowy.