SOU
Southampton
Premier League
24.11.2024
15:00
LIV
Liverpool
 
Osób online 1847

Czy zemsta w Paryżu to dobry pomysł?


Za siedmioma stadionami, za siedmioma transferami...

Działo się to w czasach zarazy. Sezon był długi i wyczerpujący. Zwątpienie przeplatało się z wielkimi nadziejami. Był to sezon, w którym początkowe rozważania o tym, czy Liverpool sięgnie po jakiekolwiek trofeum, zachwiane następnie w połowie kampanii bijącą z tabeli prosto w oczy stratą 14 punktów do lidera, przekształciły się w bajeczną pogoń w górę roztaczającej się nad Merseyside tęczy. Tam, po przekroczeniu granicy chmur, na horyzoncie pojawił się garniec ze skarbem.

Legendy różnie opisywały ten skarb. Niektórzy nazywali go Świętym Graalem angielskiego futbolu. Inni twierdzili, że ma magiczną moc wymazania z pamięci poślizgnięcia Stevena Gerrarda, pomyłki Lorisa Kariusa, piłki, która o kilka milimetrów zahacza o linię bramkową w widoku z kamery Goal Line Technology, czy też liczby mistrzostw Premier League wywalczonych przez Manchester United Sir Alexa Fergusona. Jeszcze inni mówili, że dotknięcie go zapewni ekipie the Reds wieczną chwałę. Pomnik pamięci trwalszy niż ze spiżu. A Jürgenowi Kloppowi miejsce po prawicy samego Billa Shankly’ego.

Triumf ostateczny. Poczwórna korona. Majestatycznie migocąca czterema klejnotami. Widoczna na końcu tęczy. Podobno tak ciężka, że nikomu nie udało się jej jeszcze podnieść.

Z tygodnia na tydzień stawała się coraz bardziej wyraźna. Coś nierealnego i praktycznie nieosiągalnego nabierało kształtu z każdym kolejnym krokiem.

Na drodze the Reds stawały jednak przebiegłe gobliny: obostrzenia COVID, pozytywne wyniki testów, przekładanie meczów, Puchar Narodów Afryki, przerwy na mecze reprezentacji narodowych. Mimo to dzielni piłkarze i sztab niestrudzenie parli do przodu, praktycznie się nie potykając.

Byli już o krok. Liverpool wyciągnął rękę, żeby chwycić koronę. Tak blisko, a jednocześnie bardzo daleko. Ale coś było z nią nie tak. Nie błyszczała. Nie była idealna. Jakby straciła blask. Okazało się, że jeden fragment został oderwany. Ktoś ich niedawno uprzedził. Musiał być wyczerpany, bo nie był w stanie dźwignąć całej korony.

Zdezorientowani The Reds rozejrzeli się i zrozumieli. Brakujący fragment trzymał w ręce ich nemezis - Niebieski Obywatel, w swojej ociekającej złotem zbroi. Powgniatanej, ale nie przebitej w żadnym miejscu. Wycieńczony, ale wciąż stojący na nogach. Na jego twarzy malowała się satysfakcja i duma.

Obok leżał dzielny Steven z Whiston, który prawdopodobnie próbował go powstrzymać.

Czerwoni musieli zawrócić i zejść na ziemię…

Powrót do rzeczywistości

W niedzielę wszyscy wrócili na ziemię - sztab, piłkarze, kibice. Czar prysł. Liverpool wygrał swoje ostatnie ligowe spotkanie, ale takowe wygrał też Manchester City. Aston Villa Stevena Gerrarda prowadziła 2:0, by ostatecznie ulec rywalom 3:2. Obywatele utrzymali jeden punkt przewagi w tabeli i zostali Mistrzami Premier League. Jeden z klejnotów korony przepadł.

W najbliższą sobotę Liverpool po raz ostatni wybiegnie na murawę. Będzie to 63 mecz o stawkę w sezonie 2021/22. Poczwórna korona już nie istnieje, ale the Reds mogą pochwalić się dwoma sukcesami w krajowych pucharach. Teraz przed nimi szansa na sięgnięcie po trzecie trofeum. Najpiękniejsze i najbardziej okazałe w całej Europie, a być może i na całym piłkarskim świecie.

Rywalem w finale Ligi Mistrzów będzie Real Madryt – klub z najwyższej półki. Klub przyzwyczajony do walki na europejskiej arenie dla gladiatorów. Zahartowany trudnościami, z którymi musiał mierzyć się w tegorocznej edycji turnieju.

Jednak Liverpool również emanuje europejską siłą. W historii tych rozgrywek potrafił dokonywać rzeczy wielkich. Rzeczy, których prawdopodobieństwo zrealizowania według danych i statystyk, tak popularnych we współczesnej piłce nożnej, było praktycznie równe zeru. A jednak miały miejsce.

Liverpool ma za sobą niefortunną potyczkę z Realem Madryt w analogicznym meczu o prymat w Europie sprzed czterech lat.

Trudna do przełknięcia pigułka. Zadra tkwiąca w pamięci wielu zawodników obecnego składu the Reds. Cios, który pewnych piłkarzy posłał na deski. Rany fizyczne udało się zagoić, ale niektóre blizny na psychice były zbyt głębokie. Niektórzy już się nie podnieśli. Nie dziwi zatem, że nasuwają się myśli o zemście, odwecie, rewanżu.

Najbardziej wyraźnym przykładem jest Mohamed Salah. Pojedynek fizyczny z Sergio Ramosem zakończył jego udział w finale z 2018r. w pierwszej połowie. Załamany opuszczał boisko. Już po półfinałowym dwumeczu z Villarrealem, a przed rozstrzygnięciem drugiego półfinału między Manchesterem City i Realem Madryt, stwierdził wprost, że w finale chciałby zmierzyć się z Królewskimi. Dodał wtedy: “Przegraliśmy z Realem, więc chcę zagrać z nimi i mam także nadzieję, że wygramy od nich to trofeum”. Wypowiedzi oczywiście okraszał nutką dyplomacji. Egipcjanin wskazywał, że z Manchesterem City mierzy się często w Premier League, ale raczej nie w tym tkwiło sedno.

Oczywiście prasa i media z radością podchwyciły taką narrację. Przytaczane wypowiedzi w tym kontekście często obudowane są stwierdzeniem “score to settle”, które można przetłumaczyć na polskie “mieć rachunki do wyrównania” lub sugestią o tym, że czas na “payback”, czyli odpłacenie się komuś za coś.

Pytanie jednak, czy zamykanie tegorocznego finału Ligi Mistrzów w takie ramy jest trafnym podejściem. Próba odpowiedzi wymaga zarysowania szerszego tła i kontekstu.

25 maja 2005 r. - Stambuł, Turcja

Wieczór był rześki. Termometry wskazywały około 17-18 stopni Celsjusza. Stadion Olimpijski im. Atatürka wypełnił się po brzegi kibicami. Na kilka godzin stał się miejscem, które skupiało uwagę całego piłkarskiego świata.

W finale Ligi Mistrzów stanęły naprzeciwko siebie drużyny AC Milan i Liverpoolu. Dla Liverpoolu był to szósty w historii finał tych najważniejszych piłkarskich rozgrywek w Europie. A jednocześnie pierwszy, w którym uczestniczyli od 1985r. Z kolei Milan po raz dziesiąty dotarł do ostatniego meczu tego wielkiego turnieju i był to dla nich drugi finał Ligi Mistrzów w ciągu trzech lat.

W składzie Milanu m.in. Cafu, Nesta, Maldini, Gattuso, Kaká, Shevchenko, Seedorf, Pirlo, Crespo. W Liverpoolu: Gerrard, Carragher, Alonso, Hyypiä. Na ławce trenerskiej włoskiego giganta Carlo Ancelotti. Z kolei Liverpool, czarny koń Ligi Mistrzów w tamtym sezonie, prowadzony był przez Rafę Beníteza.

Tak, byli czarnym koniem. Sezon ligowy ukończyli na piątym miejscu z dorobkiem 58 punktów. Tyle samo zgromadził szósty w tabeli Bolton Wanderes, a trzy oczka mniej siódme Middlesbrough. The Reds od mistrza dzieliło 37 punktów. W składzie poza Carragherem, Gerrardem, Alonso i Hyypią raczej brakowało wyróżniających się postaci. Pozostali gracze byli solidnymi, ale nie topowymi piłkarzami.

Milan z kolei został wicemistrzem Włoch. Rok wcześniej triumfowali w Serie A. Ich skład wtedy robił ogromne wrażenie na boisku. Nawet jak dziś czyta się nazwiska tych piłkarzy, można dostać zawrotów głowy. Większość z nich to piłkarskie legendy, a na ławce rezerwowych dostępny był jeszcze np. Rui Costa.

Pierwsza połowa stanowiła odzwierciedlenie tych proporcji. Liverpool nie nadążał za Milanem. Miał swoje szanse, ale to Milan metodycznie wykorzystywał do maksimum okoliczności gry. Maldini i dwa razy Crespo. Do przerwy 3:0. Czarny koń leży na deskach – blady, bez oznak życia.

Gdy wszyscy myśleli, że to koniec, zaczęło dziać się coś niemożliwego. Jakby ktoś wgrał do oprogramowania świata wersję pierwszej połowy z równoległej rzeczywistości. Gerrard daje impuls strzałem głową, potem Šmicer z dystansu i Alonso z karnego. Czas się jednak nie cofnął, to była druga część meczu. Po 90 minutach 3:3.

Potem dogrywka i parady Jerzego Dudka. Następnie rzuty karne. Emocje, dramaturgia, stany przedzawałowe. Liverpool wygrywa. Stadion szaleje. Czarny koń dumnie galopuje wśród tłumu.

To był finał rozgrywany w stylu, który obecnie trudno zobaczyć w meczach o stawkę. Obie drużyny oddały łącznie około 40 strzałów na bramkę. Spośród nich 17 było celnych. W końcowych fazach mecz ten przypominał sceny z filmy Rocky, gdzie walczący pięściarze słaniając się na nogach okładają się sierpowymi i ostatkiem sił czasem udaje im się zrobić unik.

Liverpool nie wygrał jednak tego meczu mszcząc się za porażkę w pierwszej połowie. Nie było czasu na myślenie o chęci odwetu. Zamiast tego Rafa Benítez postanowił zrobić coś inaczej niż w pierwszej połowie. The Reds wyszli na drugą część w mocno zmodyfikowanym ustawieniu taktycznym. Potrzebowali też impulsu z wewnątrz. Gol Gerrarda był czymś takim, ale warto też wspomnieć Carraghera, który w iście heroicznym stylu blokował niektóre strzały. Do tego musiała spaść na ich głowy ta kropla szczęścia, by Xabi Alonso dostał szansę na dobitkę niewykorzystanej jedenastki w regulaminowym czasie gry.

Cały zespół musiał również pokonać swoje ograniczenia. Jerzy Dudek bronił jak natchniony. A był to bramkarz, który w lidze momentami zawodził i zaliczał bramkarskie wpadki. Liverpool skorzystał z więcej niż wszystkiego, co miał do dyspozycji - nawet z nieszablonowych ruchów przy rzutach karnych.

23 maja 2007r. - Ateny, Grecja

Na Stadionie Olimpijskim w mieście bogini mądrości, sztuki i sprawiedliwej wojny los ponownie połączył ze sobą Liverpool i AC Milan. Wszystkim przed oczami zaczęły stawać obrazy sprzed dwóch lat. W Milanie głównie te najbardziej traumatyzujące: strzał życia Šmicera, Dudek tańczący na linii bramkowej.

Te same, a jednak nieco inne drużyny. W Milanie pozostał trzon składu z finału w 2005r.: Kaká, Maldini, Nesta, Gattuso, Pirlo, Seedorf. Wszyscy wybiegli w wyjściowej jedenastce. Na ławce zasiadł ten sam trener – Carlo Ancelotti. W Seria A zajęli początkowo drugie miejsce, ale w skutek kar nałożonych za udział w aferze korupcyjnej (-30 pkt.) ostatecznie przypisano im trzecią lokatę.

Liverpool nieco przebudowany. W wyjściowej jedenastce ponownie Gerrard, Carragher, Alonso. W bramce jednak Pepe Reina. Dudek na ławce, podobnie Sami Hyypiä. Trenerem wciąż Rafa Benitez. W Premier League widoczny był progres dokonany przez the Reds. Dorobek punktowy nie powalał, ale dał trzecie miejsce. Strata do lidera wynosiła 21 punktów, a nie ponad 30 jak w 2005r.

Ten finał nie przypominał poprzedniej rywalizacji. Nie było wyprowadzanych na oślep ciosów. Nie było szaleńczych szarż. Nikt nie atakował w amoku. Nie pojawili się też nieoczywiści bohaterowie. Nikt nie otrzymał nadpiłkarskich mocy.

Liverpool miał swoje szanse, ale był nieskuteczny. Oddali więcej strzałów na bramkę, ale były to w zdecydowanej większości uderzenia z dystansu. Próbowali, ale zbyt oczywistymi środkami. Za bardzo się spieszyli lub po prostu nie widzieli innych rozwiązań. Honorowe trafienie padło w końcówce spotkania i wymagało wywalczenia rzutu rożnego, przedłużenia piłki głową i ostatecznie strzału głową Dirka Kuyta z kilku metrów.

Milan z kolei wykorzystał wszystkie swoje atuty. I był skuteczny. Trzy celne strzały na bramkę dały dwa gole. Najpierw rzut wolny, nie kto inny a sam Andrea Pirlo i muśnięcie (celowe lub nie) piłki przez Inzaghiego. Potem akcja na 2:0. Trzech graczy Milanu właściwie przeciwko siedmiu zawodnikom Liverpoolu. Wystarczyło jedno wypieszczone, wykonane w idealnym momencie, prostopadłe podanie. Inzaghi wiedział, jak je wykorzystać.

Drużyna z Włoch nie wygrała tego meczu zemstą. Wygrali go planem i sposobem. Wyciągnęli wnioski. Liverpool strzelał z dystansu, bo nie był w stanie dostać się w pole karne. Być może napastnikom zabrakło szybkości, być może presja, by powtórzyć Stambuł, wywoływała pośpiech i niecierpliwość, a być może Milan po prostu na to nie pozwolił. Istnieje szansa, że po 15 latach mam zniekształcony obraz wydarzeń z tego meczu, ale kołacze mi się po głowie myśl, że strasznie byłem sfrustrowany tym, jak Milan dobrze gra. W takich warunkach trudno o cud. Po zdobyciu bramki na 2:1 Dirk Kuyt wprawdzie zgarnął piłkę z bramki i pobiegł z nią na środek boiska, ale jego twarz nie promieniała nadzieją.

Widać było, że Milan pamiętał, ale nie emanowali żądzą odwetu. Po końcowym gwizdku nawet Carlo Ancelottii wzniósł ręce w geście triumfu (wciąż powściągliwie do wysokości połowy głowy, ale opuścił je w momencie, gdy przypomniał sobie, że chce pozostać niewzruszony). Jednak to nie odwet ich prowadził. Cieszyli się wygraną.

Psychologia zemsty

Chęć zemsty pojawia się, gdy ktoś czuje, że został skrzywdzony przez drugiego człowieka. Mówi się, że jest wpisana w ludzką naturę. Motywuje nas w tym wiara, że zemsta przyniesie ulgę.

Oczywiście naukowcy postanowili przebadać ten temat, bo zaiste jest ciekawy z czysto ludzkiego punktu widzenia. Zorganizowali eksperyment, w którym osoby miały pracować w grupie na rzecz wspólnych korzyści (gratyfikacji finansowej). Każda z grup w ramach eksperymentu została oszukana przez podstawionego aktora, co powodowało, że odnosiła mniejszą korzyść. Połowie uczestników dano na koniec możliwość wyboru, czy chcą się odegrać na oszuście, a druga połowa nie otrzymała szansy odwetu.

Okazało się, że 9 na 10 osób z pierwszej grupy skorzystało z nadarzającej się okazji, a przewidywała ona konieczność jeszcze większego pomniejszenia swoich korzyści. Ponadto, w obu grupach na koniec weryfikowano nastrój. Co może zaskakiwać, osoby, które nie otrzymały okazji do zemsty były w o wiele lepszym nastroju.

Wychodzi na to, że jako ludzie wierzymy w złudne przekonanie o tym, że aby dana krzywda, strata odeszła w niepamięć, została załatwiona, a rachunki wyrównane, musimy ją pomścić. To nieskuteczna próba przywrócenia równowagi napędzana bardzo silnymi emocjami, które często przesłaniają wszystko inne.

26 maja 2018r. – Kijów, Ukraina

Będący w procesie przebudowy Liverpool dotarł do finału Ligi Mistrzów. Forma w Premier League nie była zła, ale na pozycję w tabeli na koniec sezonu wpływ miała duża liczba remisów (12). Natomiast w Lidze Mistrzów pisali zupełnie inną historię. Zachwycili swoich fanów i postronnych obserwatorów głośnymi koncertami: 5:0 w dwumeczu z FC Porto, 5:1 w dwumeczu z Manchesterem City oraz pełnym fajerwerków festiwalem disco-polo – 7:6 w dwumeczu półfinałowym z Romą. Menadżer tej kapeli - Jürgen Klopp.

Niemiec wystawił najmocniejszy możliwy skład. Był Van Dijk, byli wahadłowi Robertson i Aleksander-Arnold. Była oparta na trzech silnikach maszyna pomocy: Milner, Henderson, Wijnaldum. W ataku słynny tercet: Mané, Firmino, Salah.

Prawo do pojawienia się na murawie Stadionu Olimpijskiego w Kijowie wywalczył sobie także Real Madryt. Pojawili się cali na biało. I ta biel wydawała się jakby jeszcze bielsza ze względu na fakt, że był to ich czwarty finał Ligi Mistrzów w ostatnich pięciu sezonach rozgrywkowych. Trzeci z rzędu. W dwóch poprzednich triumfowali.

Wystawili jedenastkę raczej bez osłabień. Varane, Ramos, Modrić, Casemiro, Kroos. W ofensywie Benzema i Cristiano Ronaldo. Na ławce trenerskiej Zinédine Zidane.

W pewnym sensie finał przypominał ten z 2005r. Być może dlatego, że Liverpool ponownie miał za sobą dość długi czas oczekiwania na taką okazję. Być może dlatego, że Real czuł się bardzo pewnie po dwóch wygranych finałach z rzędu. Nie można powiedzieć, że była to chaotyczna wymiana ciosów, ale na pewno nie były to też piłkarskie szachy.

Do pewnego momentu wydawało się, że motywy kierujące obiema ekipami się równoważą. Szukali swoich szans i tworzyli okazje. Równowaga jednak zaczęła się chwiać.

Mohamed Salah podjął walkę o piłkę z Sergio Ramosem. W przepychance zawodnicy spletli ręce. Doświadczony defensor, mając Salaha w uścisku, sprowadził go do parteru, przygniatając ciężarem swojego ciała. Spowodowało to uraz Egipcjanina, który w 31 minucie zdruzgotany opuszczał boisko.

Wydawało się, że mecz jakby próbował sam przywrócić się do równowagi. W 37 minucie urazu mięśniowego doznał Dani Carvajal. W kontuzjach było zatem po równo, ale wpływ tych urazów na oba zespoły zupełnie innej skali – taktycznej i psychicznej. Do przerwy jednak 0:0.

Początek drugiej połowy to jeszcze mocniejsze uderzenie w balans meczu. Zbyt długie podanie do Karima Benzemy spokojnie przechwytuje Loris Karius. Tak, jak należało to zrobić. A potem nagle robi wszystko tak, jak nie należało. Chcąc błyskawicznie wznowić grę ręką, zamiast podać do Dejana Lovrena, trafia w stojącego dwa metry przed nim napastnika Królewskich. Piłka wpada do siatki. Sytuacja jest na tyle nieprawdopodobna, że zdezorientowany Virgil van Dijk wydawał jeszcze grającym przed nim kolegom instrukcje, kiedy odwracał się, żeby zobaczyć, co się stało.

Jednak zanim cała równowaga runęła po tak ciężkim do przyjęcia zdarzeniu, Liverpool zdołał ją utrzymać. Po rzucie rożnym i zgraniu piłki głową przez Lovrena, Sadio Mané wyrównał stan rywalizacji raptem 4 minuty później.

A potem na boisko wszedł Gareth Bale. Piłkarz, o którym już wtedy mówiło się, że nie dogaduje się z szatnią. Że futbol nie jest jego priorytetem.

W dwie minuty po wejściu na murawę zdobywa przepiękną bramkę przewrotką. Karius wykonał nie mniej estetyczną paradę, ale nie miał szans przy takiej paraboli lotu piłki. W 80 minucie meczu piłka ponownie trafiła do stóp Walijczyka. Mając przed sobą trochę przestrzeni huknął jak z armaty w kierunku bramki the Reds. Los jakby był łaskawy. Piłka tym razem leciała w środek bramki. Loris Karius jednak nie przyjął prezentu. Próbował ją odbić, ale przeleciała mu przez ręce wprost do bramki. Przyczyniły się do tego moc uderzenia i chaotyczna rotacja piłki lub jakiś nie poznany jeszcze piłkarski kryptonit.

Real Madryt wygrywa 3:1 i trzeci raz z rzędu wznosi puchar Ligi Mistrzów.

28 maja 2022r. – Paryż, Francja

Piłkarskie życie dało the Reds szansę rewanżu. W obecnym sezonie ponownie zakwalifikowali się do finału Ligi Mistrzów. Sezon 2021/22 pokazał dalszy progres drużyny Jürgena Kloppa. Do ostatniego meczu sezonu ligowego walczyli o zgarnięcie wszystkich możliwych trofeów. W ostatniej kolejce zakończyli piękną, acz nieskuteczną pogoń za mistrzostwem. Po drodze jednak zgarnęli dwa trofea. Trzecia w tabeli Chelsea ma na koncie 18 punktów mniej. Manchester United 34 punkty mniej.

Liverpool nie przegrał w 2018r. przez Sergio Ramosa. Nie przegrał przez brak Salaha. Nie przegrał nawet przez Lorisa Kariusa. Tak, w prostym ujęciu przez te elementy, ale patrząc na to z perspektywy czasu i odsuwając na bok nazwiska, były bardziej istotne czynniki tej porażki.

Po pierwsze, brak na ławce rezerwowych zawodników o jakości porównywalnej do tych, którą prezentowali piłkarze wyjściowej jedenastki. W Kijowie Jürgen Klopp dokonał dwóch z trzech możliwych zmian. Jedna z nich była wymuszona kontuzją. Druga nastąpiła w 83 minucie.

Po drugie, brak poczucia presji utrzymania miejsca w składzie. Loris Karius wręcz na siłę był szykowany do roli pierwszego bramkarza. Napastników mógł zastąpić ewentualnie Dominic Solanke. Jedynym nominalnym środkowym obrońcą na ławce rezerwowych był z kolei Ragnar Klavan.

Ponadto luki jakościowe w defensywie. Ofensywa Liverpoolu wywoływała u rywali popłoch, a przynajmniej budziła respekt. Pomocnicy nie dostaliby raczej zaproszenia do reklamy w stylu Joga Bonito, ale potrafili zabiegać każdego rywala. Natomiast w defensywie pewnym punktem był jedynie Van Dijk. Lovren miał swoje nienajlepsze nawyki. Andy Robertson dopiero wypracowywał swoją markę, a grający na prawym wahadle Trent Alexander-Arnold miał zaledwie 20 lat. Loris Karius, jak się okazało, nie spełnił pokładanych oczekiwań, ale Simon Mignolet też niczego nie gwarantował.

I jeszcze brak doświadczenia w dźwiganiu atmosfery finałów. Jürgen Klopp w Liverpoolu musiał nie tylko zmodyfikować skład, ale także nauczyć go grać w atmosferze i z ciężarem wielkiej stawki. Zahartować. Nauczyć wygrywać i przegrywać. A jak przegrywać to tak, żeby z porażki coś wynieść. Uczynić z niej kolejną cegłę budowli sukcesu. Finał z 2018r. niestety, albo stety, był taką cegłą.

W Paryżu będzie czekał nieco inny Real niż cztery lata temu. Bez Ronaldo, bez Varane’a, bez Ramosa, ale wciąż z Modriciem, Kroosem i Casemiro. Na ławce trenerskiej nie zasiądzie Zinédine Zidane, ale Carlo Ancelotti. Ten Carlo Ancelotti, który w 2005 r. patrzył na swój Milan. Który dwa lata później wygrał z nim Ligę Mistrzów przeciwko temu samemu rywalowi, realizując odpowiednio przygotowany plan. Który dla Realu Madryt zostawił Everton bez słowa pożegnania. Który widział i czuł w piłce nożnej już tyle, że nawet heroiczne wyczyny swoich piłkarzy okrasza jedynie uniesieniem jednej brwi.

Liverpool nie potrzebuje w sobotnim finale Mohameda Salaha, który będzie próbował odtwarzać stracone 60 minut, chcąc przywrócić równowagę. Nie potrzebuje Salaha, który za wszelką cenę chce przede wszystkim strzelić bramkę, by potem poszukać wzrokiem Sergio Ramosa, siedzącego w którejś z VIP-owskich loży na Stade de France. Skład, który wyjdzie na finał nie może myśleć, że musi odkręcić wydarzenia z 2018r. Emocje związane z tamtą porażką nie mogą przesłonić tego, co od tamtego czasu udało się zbudować.

W składzie Liverpoolu jest obecnie wielu jakościowych zawodników. Możliwa jest rotacja, a rezerwowi nie powodują drastycznego obniżenia jakości gry. Drużyna jest skonstruowana tak, że na każdej pozycji toczy się zdrowa rywalizacja o występy. Środkowi obrońcy prezentują się naprawdę dobrze. Wykonują swoje zadania, ale strzelają też ważne gole. Wahadłowi, pomimo że już wszystkim dobrze znani ze swoich atutów, nadal są trudni do zatrzymania. Nikt nie jest na siłę kreowany na dobrego piłkarza. Alisson to wybitny golkiper i pewny numer jeden, ale Caoimhin Kelleher pokazał, że także potrafi pomóc zdobywać trofea. Wielu zawodników obecnego składu grało już w finale Ligi Mistrzów, wygrało Ligę Mistrzów, zostało Mistrzami Premier League. Znają smak porażki i zwycięstwa finałów oraz ochoczo wdychają elektryczną woń atmosfery w dniu meczu o wielką stawkę.

The Reds przegrali w Kijowie, ponieważ prezentując swoją muzykę zdarzało im się fałszować. Wciąż jednak ćwiczyli i podnosili swoje umiejętności. Zwiększyli liczbę muzyków, rozgrywali kolejne koncerty, także przed wielką publicznością. Zaprosili do wspólnej pracy całą orkiestrę specjalistów. Pracują wciąż z tym samym dyrygentem.

Na paryskiej scenie w ciężkie brzmienia będą musieli zgrabnie wpleść kunszt muzyki klasycznej. Będą też potrzebowali, by ich gwiazdy wykonały od czasu do czasu odpowiednią gitarową solówkę. Będą potrzebowali mocnego wokalu swoich liderów. Muszą połączyć wszystkie te elementy i trzymać się rytmu od początku do samego końca.

Czy jest to możliwe? Muzyka pokazała, że tak. Niech Liverpool zagra jak Metallica na koncercie z orkiestrą symfoniczną w 1999 r.

Poommaster

Doceniasz naszą pracę? Postaw nam kawę! Postaw kawę LFC.pl!

Komentarze (15)

MarcelowskyLFC 27.05.2022 09:30 #
Pożyjemy zobaczymy
użytkownik zablokowany 27.05.2022 09:54 #
Fajny tekst. Dobra robota!
hoster 27.05.2022 10:21 #
Mi się wydaje, że nie ma co patrzeć na to co było, trzeba do tego meczu podejść z czystą skupioną głową i nie rozpamiętywać tego że ktoś kiedyś nam wsadził kija w oko. Skupmy się na sobie.
Radek91 27.05.2022 10:42 #
Sportowy rewanż, a przede wszystkim kolejny finał do wygrania bez względu na to, kto jest przeciwnikiem.

Wróciłem wczoraj do wydarzeń wokół finału z Kijowa i widać było trochę hura-optymistycznie podejście do tego co się działo oraz zapomnieniu o naszych brakach/niedociągnięciach w tyłach.

Teraz widać, że panuje większa świadomość własnej gry, możliwość pracy w kilku trybach w trakcie jednego meczu. Nie sądzę też, żeby np. powtórka z zejściem Salaha miała mieć, aż taki wpływ na morale i jakość gry jak wtedy.

Trzeba uważać na Viniciusa (oby TAA zagrał wybitnie w obronie i miał wsparcie Fabinho), a VVD i Matip nie powinni mieć problemów z Benzemą.
Jdidi 27.05.2022 11:00 #
Dias też miał sobie poradzić 😉
Radek91 27.05.2022 11:22 #
VVD > Dias

I to tak ze znaczną przewagą ;)
Jdidi 27.05.2022 11:42 #
Prawda ale kibice city przed meczem też gadali że dias schowa do kieszeni viniego benza i rodrygo a tymczasem dias był jednym z winowajców porażki city w takich meczach decyduje też forma dnia ogólnie VVD jest najlepszym ŚO na świecie a może być tak że w meczu z Realem zagra tragicznie
Radek91 27.05.2022 11:51 #
A mi wystarczy, żeby zwyczajnie razem z Matipem podzielili się blokowaniem podań do Karima i jego strzałów bez robienia fajerwerków i chowania do kieszeni ;p

Żeby tak się stało to najpierw trzeba zająć się Vinim i Rodrygo i to jak dla mnie trochę większy problem, bo TAA będzie potrzebował wsparcia + może to go ograniczać przy wypadach do przodu.
Jdidi 27.05.2022 12:06 #
Klopp nie jest głupi i napewno da kogoś do asekuracji trenta bo jeśli nie to vini może trentowi zrobić to samo co fernandinho na etihad
Zalewsky 27.05.2022 12:27 #
Tylko, że Karim prawdopodobnie będzie schodził głęboko do środka w strefy Fabinho i Hendersona lub mocno do boków w kierunku Trenta, robiąc miejsce dla wbiegających pomocników. Nie da się przykleić plastra, takiemu piłkarzowi jak Benzema.
Radek91 27.05.2022 12:32 #
Dlatego właśnie liczę na dobre spotkanie Fabinho w defensywie
Zalewsky 27.05.2022 10:45 #
Świetny tekst, Damian!
Bengaloe 27.05.2022 11:21 #
Sorki, że trochę poza tematem ale nie bardzo wiem gdzie o to zapytać.

Wie ktoś coś może o jakimś wspólnym oglądaniu finału w Krakowie? Mikołajska/gdzieś indziej?
Zalewsky 27.05.2022 11:32 #
Wystarczyło nas polubić na Facebooku i wiedziałbyś ;) English Football Pub w Krakowie.
Wiktoria18 27.05.2022 11:30 #
Super tekst, świetnie się czytało!:)
Paullas 27.05.2022 14:52 #
Komentarz ukryty z powodu złamania regulaminu.

Pozostałe aktualności

Bednarek nie zagra z Liverpoolem  (19)
20.11.2024 17:49, Mdk66, thisisanfield.com
Statystyki przed meczem z Southampton  (0)
20.11.2024 14:50, Vladyslav_1906, liverpoolfc.com
Michał Gutka specjalnie dla LFC.PL!  (14)
20.11.2024 13:31, Gall1892, własne
Mac Allister, Núñez i Díaz w reprezentacjach  (0)
20.11.2024 12:48, FroncQ, liverpoolfc.com
Trening U-21 z pierwszym zespołem - wideo  (0)
20.11.2024 09:45, Piotrek, liverpoolfc.com
Szoboszlai z trafieniem na wagę remisu  (1)
20.11.2024 09:45, Ad9am_, liverpoolfc.com