Mecz, który obnażył różnice
Po obiecującym początku spotkania z Realem wszystko legło w gruzach, a stare problemy Liverpoolu zostały brutalnie obnażone.
Ten sezon w wykonaniu Liverpoolu jest rozgrywany mocno poniżej oczekiwań, ale to właśnie europejskie puchary miały być naszym sanktuarium, w którym znajdziemy schronienie przed niepowodzeniami na krajowym podwórku. Na kontynencie zawsze byliśmy doceniani.
Jednak we wtorkowy wieczór zostaliśmy brutalnie sprowadzeni na ziemię.
To nie Stambuł w 2005 roku, a Carlo Ancelotti już został sowicie wynagrodzony po tym jak musiał przełknąć gorzką pigułkę porażki w najlepszym comebacku w historii finałów Ligi Mistrzów.
Lubię tego faceta mimo jego przygód w Chelsea i Evertonie, a jego umiejętności budzą mój szacunek. To niesamowite, że nadal potrafi utrzymać się na topie mimo, że zajmuje teraz pozycję trenerskiego seniora.
Ale już wystarczy.
Druga sprawa to Real Madryt, klub w którym jest zatrudniony. Przegraliśmy z nimi dwa finały Ligi Mistrzów, a pomiędzy nimi wyrzucili nas także z fazy pucharowej tych rozgrywek na pustych stadionach podczas pandemii koronawirusa.
Gra zespołu Jürgena Kloppa im wyraźnie pasuje chociaż gromili nas również w fazie grupowej Ligi Mistrzów jeszcze za rządów Brendana Rodgersa.
Dwa zwycięstwa z rzędu w Premier League to ledwie promyk nadziei na poprawę gry, chociaż widać było przejawy pewności siebie w starciach z Evertonem i Newcastle.
Tym bardziej, że te zwycięstwa przypadły na okres, w którym zazwyczaj zespół Kloppa nabiera rozpędu i do końca sezonu potrafi dokonać rzeczy niesamowitych.
Mieliśmy więc ku temu przesłanki, żeby z optymizmem wyczekiwać wtorkowego starcia z naszym kastylijskim Nemezis. Real swoją słabszą dyspozycją również dawał lekkie nadzieje.
Zespół Carlo Ancelottiego nie był w formie od czasu zakończenia Mistrzostw Świata w Katarze. Przegrali z Mallorcą, Realem Sociedad, nie popisali się przeciwko 4-ligowemu CP Cacereno w Copa del Rey, a także przegrali Superpuchar Hiszpanii z FC Barceloną. W lidze do swojego największego rywala tracą już 8 punktów.
Drużyna Ancelottiego z pewnością była więc do pokonania, nawet jeśli ostatnio wygrali Klubowe Mistrzostwa Świata, a ostatnie dwa mecze ligowe wygrali strzelając łącznie 6 bramek i nie tracąc ani jednej.
Wygląda na to, że mantra "Forma jest tymczasowa, klasa jest wieczna" nie jest chroniona prawami autorskimi.
Jakże się śmialiśmy po pięknym golu piętką Darwina Nuneza, a jeszcze bardziej po kuriozalnym błędzie Thibaut Courtoisa w 14. minucie meczu. Przez resztę spotkania to jednak my byliśmy obiektem żartów, a Alisson odwzajemnił się rywalowi po drugiej stronie boiska i również podarował bramkę rywalom.
Te 10 minut pomiędzy naszym pierwszym, a drugim golem było wprost cudowne. Liverpool stwarzał kolejne szanse, a piłka chodziła tak szybko, że piłkarze Realu wyglądali jak cienie w białych koszulkach próbujące nadążyć za czerwoną nawałnicą.
Z kolei pierwszy stracony gol był błędem w tym meczu. Liverpool został nagle rozerwany na strzępy przez piłkarzy Ancelottiego chociaż nic na to wcześniej nie wskazywało.
Pozwoliliśmy im na nabranie tempa i zyskanie wolnej przestrzeni dokładnie tyle ile potrzebowali. Musimy oddać Realowi, że zagrali świetnie, ale momentami to było po prostu niechlujstwo ze strony Liverpoolu.
Można powiedzieć, że dwie bramki dla Realu były przypadkowe - prezent od Alissona oraz nieszczęśliwy rykoszet w drugiej połowie. Wyglądało to jednak tak, jakby Real mógł strzelić gola Liverpoolowi w każdej akcji, w której wrzucał wyższy bieg.
Nic nie nauczyliśmy się z poprzednich meczów z nimi. Vinicius Jr. i Karim Benzema niszczyli nasze linie defensywne już wcześniej, a teraz ponownie dostali zaproszenie do naszego pola karnego.
Nic dziwnego, że Florentino Perez chciałby z nami grać jeszcze częściej.
Prośby zawodników o rzut karny przy stanie 2:3 nie zostały wysłuchane, a gdy na 23 minuty przed końcem meczu Real strzelił czwartą bramkę kibice i zawodnicy zaczęli obawiać się, że zespół Ancelottiego jest w stanie pójść za ciosem i strzelić szóstą, a może nawet siódmą i ósmą.
Wtedy jednak Real trochę zdjął nogę z gazu. Ancelotti zdobył trzybramkową przewagę na półmetku rywalizacji i może nie chciał jej już całkiem zdusić, a może już uznał, że to koniec - awans jest jego.
To nie oznacza, że Real przestał biegać. Zawodnicy włoskiego trenera wykonywali nadal sprinty w 89. minuty tak samo jak przez pierwsze 240 sekund spotkania.
To co najbardziej może niepokoić to fakt, że the Reds mogli odegnać duchy przeszłości, a zamiast tego mogą znowu wpaść w zimową rutynę, z której dopiero co zdawali się zacząć wychodzić.
Teraz czeka nas wyjazd na cmentarz marzeń i nadziei zwany Selhurst Park, a potem dalsze starcia w Premier League z Wolves, Manchesterem United i Bournemouth. Co potem? Potem będziemy mieli wątpliwą przyjemność na ponowne spotkanie się z Carlo Ancelottim i jego zespołem.
Komentarze (7)