Nie było kolejnego europejskiego cudu
"Gdzie w przyszłym roku odbywa się finał? W Stambule? Rezerwujcie hotel", deklarował buńczucznie Jürgen Klopp po tym, jak w zeszłym sezonie Liverpool przegrał w finale Ligi Mistrzów w Paryżu.
Miejmy nadzieję, że jeszcze można odwołać rezerwacje. Klopp oczekiwał, że dobry okres będzie trwał, tymczasem podczas tego trudnego sezonu, Liverpool raz po raz traci swoją siłę. Potwierdza to chociażby odpadnięcie w 1/8 Ligi Mistrzów z Realem Madryt.
Drużyna, która w zeszłym sezonie była bliska wygrania wszystkiego, w tym skazana jest na sezon bez trofeum już w środku marca. Niezły spadek.
Zapomnijcie o wielkich finałach i graniu o największe nagrody. Teraz palącym pytaniem jest, kiedy w ogóle Liverpool ponownie zagra w Lidze Mistrzów.
Ich status jako europejskiego giganta jest poważnie zagrożony. Pozostało im 12 kolejek ligowych by spróbować uratować cokolwiek z tej katastrofy. Znajdujący się na czwartym miejscu Tottenham ma 6 punktów przewagi i jeden mecz rozegrany więcej. Liverpool musi też przeskoczyć Newcastle United i nie dać się dogonić Brighton. "To będzie ogromnie trudne zadanie" ocenił Klopp.
W zaułkach Santiago Bernabeu Klopp patrzył już do przodu na decydujący tydzień po przerwie reprezentacyjnej. Wtedy to Liverpool zmierzy się na wyjeździe z Manchesterem City i Chelsea, a następnie u siebie z Arsenalem. "To będzie decydujące. Naszym zadaniem jest wycisnąć wszystko co możliwe z tego sezonu. To jest prawdziwa rywalizacja i chcemy być jej częścią co roku", stwierdził.
Tylko o to już walczą i jeśli zawiodą, reperkusje mogą być ogromne, zwłaszcza pod względem finansowym biorąc pod uwagę perspektywę kosztownej przebudowy linii pomocy w lecie. Jedną pozytywną wiadomością jest to, że na mecz z City powinien być już gotowy Luis Diaz, który z powodu kontuzji kolana był wykluczony z gry od października.
Pomiędzy meczami na Bernabeu i na Etihad jest 17 dni przerwy. Klopp ma się w tym czasie nad czym zastanawiać. Liverpool odniósł bowiem największą w historii swoich występów w Lidze Mistrzów porażkę w dwumeczu.
Zniszczenie dokonało się już trzy tygodnie temu na Anfield. Po świetnym początku nadeszła katastrofalna gra w obronie, dzięki czemu Real zmienił stan rywalizacji z 2-0 na 2-5.
Przegranie tak niewielką różnicą w rewanżu przeciwko tak utytułowanemu rywalowi nie przynosi wstydu. Odpadli z dumą. Wynik był taki sam jak w maju zeszłego roku w Paryżu, ale dynamika rywalizacji była znacznie odmienna.
W finale w zeszłym sezonie Liverpool dominował, a różnice pomiędzy obiema drużynami były marginalne. Gdyby nie heroiczna postawa Thibauta Courtoisa, the Reds wznieśliby puchar Europy po raz siódmy w historii.
Tym razem jednak nie rzucili rękawicy drużynie Carlo Ancelottiego. Nigdy nie wyglądali jakby mieli dokonać cudu. Właściwie wyglądali jak drużyna, która nie wierzy, że jest to możliwe, co tylko podkreśla jak wszystko się zmieniło.
Do przerwy było 0-0, głównie dzięki geniuszowi Alissona. Po przerwie wydawało się, że Liverpool musi się rzucić na Real. Linia pomocy Liverpoolu była zdziesiątkowana, więc Klopp odważnie postanowił wyjść na czterech napastników. Nie mieli niczego do stracenia.
Mimo to w drugiej połowie wypadli blado. Nie było pressingu, intensywności, spieszenia się. Ostanie podanie ciągle nie wychodziło. Real ani przez chwilę nie był przyparty do muru. To było dla niego zbyt łatwe. Liverpool nie oddał nawet strzału w drugiej połowie, aż do 83. minuty, kiedy szczęścia spróbował wprowadzony chwilę wcześniej Harvey Elliott. To był również ich ostatni strzał w drugiej połowie.
Tymczasem Karim Benzema zakończył rywalizację i Liverpool musiał pożegnać się z rozgrywkami.
Problemy z rozgrywaniem były boleśnie znajome. Klopp ma się czy martwić.
To spotkanie wyglądało tak jak to, co widzieliśmy dotychczas w tym sezonie ze strony Liverpoolu. To dlatego wygrali tylko 6 z 20 meczów wyjazdowych w tym sezonie we wszystkich rozgrywkach.
Nie wykorzystali okazji, które mieli na początku, a później już nie mieli serca do gry. Wyglądali bardzo krucho. Drużyna, która ostatnio wbiła Manchesterowi United na Anfield siedem bramek, nie trafiła do siatki już w trzech kolejnych meczach wyjazdowych.
Boczni obrońcy byli mało kreatywni, a środek pola, zgodnie z przewidywaniami, nie funkcjonował. Jamesa Milnera trzeba docenić za waleczność, ale w wieku 37 lat nie powinien on już rozpoczynać w pierwszym składzie meczów tego typu. Fabinho, który grał obok, nie prezentuje już takiej jakości jak kiedyś.
Wyobraźcie sobie usłyszeć jesienią, że nieobecność z powodu kontuzji młodziutkiego Stefana Bajceticia w fazie pucharowej Ligi Mistrzów, będzie tak bardzo boleć Liverpool.
Mówimy o kompletnie innych poziomach. Ancelotti pod koniec wprowadził na boisko sprowadzonego za 70 mln funtów reprezentanta Francji Aureliena Tchouameniego. Klopp natomiast wprowadził na boisko Alexa Oxlade-Chamberlaina, który od stycznia rozegrał zaledwie pięć minut.
Naby Keita, który podobnie jak Oxlade-Chamberlain odejdzie z klubu wraz z wygaśnięciem kontraktu, nie podniósł się z ławki rezerwowych. Przebudowa linii pomocy przyszła zbyt późno.
Zmiany przeprowadzone przez Klopp nie przyniosły pozytywnego rezultatu, a zdjęcie Darwina Nuñeza było co najmniej dziwne, biorąc pod uwagę zagrożenie jakie stwarzał.
W ostatnich sześciu edycjach Ligi Mistrzów, Real cztery razy niszczył marzenia Liverpoolu. Dwa razy w finale, raz w ćwierćfinale i teraz w 1/8.
Puszczenie "You'll Never Walk Alone" na stadionie po ostatnim gwizdku, było pokazem szacunku. Tak samo jak oklaski dla grupy tysiąca ośmiuset przyjezdnych kibiców. Oczywiście łatwiej wykonać taki gest, gdy się wygrało. Liverpool nie jest już dłużej poważnym zagrożeniem dla Realu.
"Niestety teraz będziemy musieli oglądać te wszystkie wielkie spotkania z daleka. Nie wiem, kto wygra, ale ekscytująco będzie się to oglądać", stwierdził Klopp.
Nie ma kolejnego europejskiego cudu. Nie ma emocjonalnego powrotu do Stambułu. Nie ma parady w otwartym autobusie. Nie było tego nawet blisko.
Dla Liverpoolu liczy się teraz tylko walka o znalezienie się w najlepszej czwórce.
James Pearce
Komentarze (5)