Darwin Núñez - król chaosu z Liverpoolu
Chaos. Chaos w pierwszej połowie, chaos w drugiej połowie. Chaos w obronie Liverpoolu oraz w obronie Newcastle. Chaos w umyśle Trenta Alexandra-Arnolda, Virgila van Dijka, być może nawet w umyśle sędziego. Chaos tak kompletnie chaotyczny, że przemienił najbardziej chaotycznego zawodnika Premier League w symbol wyrachowanego, precyzyjnego wykończenia.
Piłka nożna to sport, który staramy się racjonalizować. Próbujemy wyjaśniać go za pomocą danych i diagramów. Staramy się ograniczyć przypadkowość, analizując decyzje sędziów w zwolnionym tempie i nieustannie modyfikując przepisy. Jednak czasami przypadkowość po prostu przebija się na powierzchnię. Czasami nie da się opanować chaosu. I właśnie to - mimo brudnych pieniędzy i jeszcze bardziej brudnych interesów, mimo publicznych funduszy inwestycyjnych i prywatnego kapitału, mimo wszystkich teorii i całej piłkarskiej plemienności - sprawia, że piłka nożna nadal jest warta grzechu.
W roku 1928 wielki redaktor El Gráfico, Borocotó, zaproponował postawienie pomnika duchowi argentyńskiego dryblingu i w końcu przepowiedział Diego Maradonę, 32 lata przed jego narodzinami. Gdyby postawić pomnik duchowi współczesnej Premier League takiej, jaką jest, otrzymalibyśmy worki pełne gotówki, beczki ropy, ataki furii w mediach społecznościowych, paralizator i piłę do kości. Gdyby jednak postawić pomnik temu, czym ta liga powinna być, przypominałby coś w rodzaju Darwina Núñeza.
Nikt nie wie, czy naprawdę jest dobry. W żadnym momencie nikt nie wie, czy zaraz odda strzał w samo okienko czy się potknie. Nikt nie wie, czy 85 milionów funtów zapłaconych za niego to dobrze wydane pieniądze czy marnotrawstwo, które ilustruje tylko brak długofalowej wizji w Liverpoolu po rezygnacji z pracy wielu członków niegdyś chwalonego komitetu transferowego. I w tym tkwi całe piękno. Piłka nożna nieustannie przypomina nam, że to sport, który sprawia najwięcej radości, gdy nikt nie ma pojęcia o niczym.
Newcastle powinno było wygrać. Gdy było 11 na 11, gospodarze byli zdecydowanie lepszą drużyną. Anthony Gordon świetnie zaczął ten sezon, a jego bezpośrednie akcje przeciwko Alexandrowi-Arnoldowi - bocznemu obrońcy, którego braki w defensywie nie zostały zażegnane wraz z modyfikacją jego roli na boisku - wydawały się być kluczowe. I przez długi czas takie były.
Alexander-Arnold prawdopodobnie powinien był zostać wyrzucony z boiska, gdy ciągnął Gordona minutę po otrzymaniu żółtej kartki za odrzucenie piłki. To, że był sfrustrowany faktem, iż sędzia John Brooks nie ukarał Gordona za pchnięcie go, nie stanowi prawdziwej okoliczności łagodzącej. Kto wie, może właśnie to zaprzątało jego myśli, gdy pozwolił, by podanie od Mohameda Salaha przetoczyło się pod jego stopą, a Gordon zdobył pierwszą bramkę w tym meczu.
W dyskusjach po meczu dominuje temat błędu Van Dijka, który trzy minuty później kopnął w piłkę przez Alexandra Isaka - oraz kwestia tego, czy okazja strzelecka musi najpierw zaistnieć, czy też samo nie dopuszczenie do jej zaistnienia wystarcza, by ukarać zawodnika czerwoną kartką. Nie powinno się jednak przeoczyć faktu, że sama okazja wyniknęła ze wślizgnięcia się Gordona w strefę środkową - która, nie wiedzieć czemu, nie była zajmowana przez nikogo - po minięciu Alexandra-Arnolda.
Sędziowie, Alexander-Arnold jako obrońca, środkowa linia Liverpoolu - wszystko to wydawało się bardzo znajome. Chociaż tym razem dodatkiem był Wataru Endo, który - nie ze swojej winy, a bardziej przez to, że nie jest ani Moisèsem Caicedo, ani Romeo Lavią - stał się symbolem obaw o transfery w Liverpoolu. Możliwe jednak, że bardziej pilną kwestią jest jego brak szybkości.
Z czasem jednak stawało się jasne, że gdy Alexander-Arnold działał jako bardziej ortodoksyjny prawy obrońca w ustawieniu 4-4-1 już po wykluczeniu Van Dijka, Gordon nie mijał go już tak łatwo. Newcastle marnowało okazje. Dwukrotnie obito obramowanie bramki Alissona. Do gry zaczęła się wkradać dziwna nerwowość.
To wtedy w bój został posłany Núñez. Już wcześniej zauważono, że nieudane strzały wydają się go nie zrażać - nigdy się nie krył, lecz nadal pojawiał się, by marnować kolejne okazje. Aż nagle te zaczęły wpadać.
Zmarnował jedną pół-okazję słabym przyjęciem piłki, zanim wpadł na sprytny pomysł, by Sven Botman wykonał przyjęcie za niego - holenderski obrońca nieszczęśliwie oddał piłkę pod nogi nadbiegającego Núñeza po tym, jak ta odbiciu od jego kostki uderzyła go w pośladek. Jednak kto, realistycznie patrząc, oczekiwał czegoś innego niż nieudany strzał w Nicka Pope'a albo strzał posłany daleko od bramki? Mimo to, tym razem Núñez trafił idealnie i skierował piłkę do bramki po odbiciu jej od dalszego słupka.
Jego drugie wykończenie było jeszcze lepsze. Najpierw był pressing Diogo Joty, później przechwyt Harveya Elliotta, a następnie podanie Salaha, po którym zdarzył się moment zawahania u Dana Burna, wciągniętego do środka po kontuzji Botmana. Żaden z tych elementów nie był zagwarantowany ani przewidywalny, jednak razem stworzyły warunki, by błyskawica uderzyła po raz drugi.
Czy Newcastle to poważni pretendenci do tytułu, a może ich napastnikom brakuje trochę zręczności? Czy stara obrona Liverpoolu jest teraz większym problemem niż nowa środkowa linia? Kto to wie? Jedyne, czego można być pewnym, to to, że Núñez sprawia, iż życie sprawia radość. I że mimo wszystko piłka nożna może nadal być wspaniale, komicznie wręcz nieprzewidywalna. Cieszmy się tym chaosem.
Jonathan Wilson
Komentarze (0)