Do czego zdolny jest Liverpool?
Czwartek. Z czym kojarzy mi się ten dzień?
Czwartek to taki mały piątek. Człowiek powoli zwalnia po trudach tygodnia – a przynajmniej tego oczekuje, wstając rano z łóżka.
Czwartek to mój dzień na porządki. Wystarczy, że o nim pomyślę, a już zaczynam sprawdzać, jaka będzie pogoda – czy pozwoli wywiesić na dworze pranie, czy jednak przyjdzie mi zadowolić się suszarką.
Czwartek to również dzień po Lidze Mistrzów. Koniec kolejki, a początek analiz, rozważań i wywodów kibiców o tym, co się stało i jak sprawiły się ich ukochane kluby. Emocje z wtorkowych i środowych wieczorów rozbudzają się na nowo.
W przypadku fanów Liverpoolu było tak do niedawna. Teraz czwartki to dla nich początek emocji związanych z europejską piłką. To nie czas na uspakajanie się i powracanie myślą do Premier League. O nie. Tym razem to The Reds są tą „inną” drużyną, którą ogląda się po daniu głównym.
Czwartek musi się więc nam kojarzyć nie tylko z robieniem prania, ale też dniem meczowym, po raz pierwszy od kilku lat.
I wiecie co? Nawet mi to nie przeszkadza.
Liga Europy to nie Liga Mistrzów
Ale pomału.
Nie chcę, żeby moje słowa brzmiały jak próba kolorowania rzeczywistości.
„– Jest dobrze – powiedział przez zaciśnięte zęby, tłumiąc łzy napływające do oczu.” To nie tego typu historia.
Liverpool to zespół, który co roku powinien walczyć o najwyższą stawkę, zarówno na krajowym podwórku, jak i arenie europejskiej.
Poprzedni sezon jaki był – każdy widział, nie ma co do tego wracać i roztrząsać na nowo. Wystarczy powiedzieć, że piłkarze Jürgena Kloppa byli dalecy od optymalnej formy i zasłużenie znaleźli się poza czołową czwórką.
Przez okres wakacji zdążyłem się z tym pogodzić i przyjąć do świadomości fakt, że sezon 2023/2024 spędzimy na niższym szczeblu w Europie, z czego wyciągam też pewne plusy.
Bo i nie sposób uniknąć skojarzeń i odniesień do pierwszego, niepełnego sezonu pewnego charyzmatycznego Niemca na Anfield.
Nie wiem, jak wy, ale ja cały czas mam w głowie zidanowską ruletę Bobby’ego Firmino w meczu z Villarreal.
Nigdy nie zapomnę rajdów Coutinho na Old Trafford i jego fantastycznej bramki.
Do dzisiaj śni mi się TEN mecz z BVB.
To właśnie wtedy Liverpool na nowo rozkochał w sobie świat, jednocześnie stawiając pierwsze kroki ku przepięknej przyszłości, mimo przegranego finału z Sevillą – w której jednym z liderów był nie kto inny, jak… tak, tak: Grzegorz Krychowiak.
To może przypomnijmy sobie jeszcze, kto zagrał w tym meczu w czerwonej koszulce: Mignolet, Clyne, Touré, Lovren, Moreno, Can, Milner, Lallana, Firmino, Coutinho i Sturridge.
Żadnego z tych zawodników w Liverpoolu już nie oglądamy. Pokazuje to tylko, jak daleką drogę przeszedł klub od momentu przejęcia drużyny przez Jürgena Kloppa.
Ale wracając do tematu: Liga Europy nie dość, że przywołuje sentymentalne wspomnienia, to ma i swoje praktyczne zalety.
Otóż zespół może się w większym stopniu skupić na rozgrywkach Premier League, oddelegowując do Europy zawodników szerokiego składu (rezerwowych i młodzież). Dla nich każde minuty spędzone na boisku są na wagę złota, mogąc stać się przepustką do częstszych występów.
Sam chętnie obserwuję chłopaków ze szkółki (oglądam sparingi w presezonie i filmiki z treningów), starając się wychwycić, kto ma predyspozycje do stania się drugim Gerardem czy Owenem.
Ten idealistyczny obraz nieco zakłócił mecz z LASKiem, gdzie drugi garnitur Liverpoolu w pierwszej połowie radził sobie, co tu dużo mówić – okropnie.
Niechlujność, brak skupienia i zaangażowania aż biły po oczach. Nasuwał mi się tylko jeden wniosek: mimo gorliwych zapewnień o szacunku do rywala i całych rozgrywek, zawodnicy wyszli z pewnością, że w zasadzie to już wygrali Ligę Europy i każdy przeciwnik powinien położyć się przed nimi na murawie.
No nie. Dla części chłopaków z austriackiego LASKu takie mecze mogą być jedną z niewielu okazji w karierze do pokazania się na tle rywala pokroju Liverpoolu. Czy więc będą sparaliżowani strachem i pozbawieni wszelkich argumentów? Czy poproszą o najłagodniejszy wymiar kary? A może jednak zacisną zęby i zaczną biegać po boisku z ogromnym zaangażowaniem?
I dokładnie z czymś takim spotkaliśmy się w czwartek, skutkiem czego The Reds schodzili na przerwę, przegrywając 1:0 – jak najbardziej zasłużenie.
Na szczęście w szatni zadziałała ręka Kloppa i druga połowa wyglądała całkiem inaczej. Pomogli w tym piłkarze pierwszego składu jak Mo Salah i Dominik Szoboszlai, którzy w teorii mieli odpoczywać.
Lecz nie czarujmy się. Nawet jeśli pojawiły się problemy w meczu, gwiazdy z Anfield nie zmęczyły się w stopniu, jaki miałby miejsce w przypadku meczu z Bayernem Monachium, PSG czy Barceloną.
Czego możemy się spodziewać?
Poważni rywale w Lidze Europy pojawią się dopiero w fazie pucharowej.
Do tego czasu Jürgen Klopp z czystym sumieniem może (i powinien) stawiać na zawodników rezerwowych i powracających do pełnej formy (o tobie mowa, Thiago).
Mało prawdopodobny jest scenariusz, w którym klub odpuszcza te rozgrywki. W końcu to doskonała okazja na włożenie do gabloty pucharu, którego The Normal One nie wygrał.
Tak więc wszystkie ręce na pokład. Bo mimo że pierwsze mecze sezonu dalekie są jeszcze od ideału, widać potencjał w mocno przebudowanej drużynie Liverpoolu.
Czy pokusi się ona o walkę o najwyższe cele na domowym podwórku? Czas powiedzieć „sprawdzam!”. Czerwonych czekają dwa arcytrudne wyjazdy w lidze – z dobrze punktującym i odmienionym Tottenhamem oraz zawsze groźnym i przyjemnym dla oka Brighton & Hove Albion.
Czy te dwa mecze zdefiniują sezon? – na to za wcześnie. Ale na pewno dadzą odpowiedzi na wiele nurtujących pytań.
Między innymi na to postawione w tytule…
Maciej Szmajdziński
Komentarze (9)