Ostatnia relacja z pobytu The Reds w USA
Zapraszamy do lektury ostatniej relacji z przedsezonowego tournée Liverpoolu po Stanach Zjednoczonych, które zakończyło się podróżą do Karoliny Południowej na mecz z Manchesterem United....
Piątek
6.30: Zaczynamy wcześnie. Pakujemy się, żegnamy Filadelfię i rozpoczynamy podróż do miasta Columbia na ostatni przystanek tegorocznej trasy. Niezależnie od tego, że wsiadamy do autobusu ze zmęczonymi oczami, dużo rozmawiamy o tym, jak Filadelfia szybko podbiła nasze serca - Natasha Dowie zdecydowanie chce wrócić tu w przyszłości, podobnie jak Jamie Webster, który stwierdził nawet, że Filadelfia ma w sobie "odrobinę Nowego Jorku". Nie mija się z prawdą, było bardzo przyjemnie. Jamie jest bardziej ożywiony niż większość tego ranka, a ja skorzystałem z jego rekomendacji filmów na Netflix i w ciągu lotu obejrzałem "Turning Point: The Bomb" i "Cold War". Mam tylko nadzieję, że nie zostawiłem niczego w hotelu...
11.25: Lądowanie w Południowej Karolinie! Szybka podróż na południe zabiera nas do Soda City, gdzie zastaje nas fenomenalna wilgotność. Po raz kolejny drużyna Arne Slota będzie musiała szybko się uwinąć, gdyż zaraz po przybyciu do hotelu przeprowadzi sesję rozciągania, a późnym popołudniem rozpocznie trening na boisku Uniwersytetu Południowej Karoliny. Zegar oczywiście tyka. The Reds zmierzą się z Manchesterem United za 32 godziny.
13:00: To było ciepłe powitanie pod wieloma względami. Najpierw wypadliśmy na kanapkę, co pomoże nam w tworzeniu treści na social media w nadchodzących godzinach, a w międzyczasie bardzo przyjazny człowiek nie mógł się doczekać, aby powitać nas w mieście. "Dziękujemy za przybycie i witamy w Południowej Karolinie!" - uśmiecha się, wyjaśniając nam jednocześnie, że w okolicy jest mnóstwo wsparcia dla Liverpoolu. Cudownie. Miejsce z pewnością jest na nas przygotowane - na ulicach wszędzie widoczne są materiały reklamujące mecz.
16.15: Koniec podróży może wydawać się bliski, ale wciąż czeka nas jeszcze jeden powrót do zespołu przed wylotem do Merseyside. Po krótkiej przerwie związanej z triumfem w Copa America z Argentyną, pomocnik Alexis Mac Allister ponownie dołącza do kolegów z drużyny The Reds. Wygląda na zachwyconego powrotem i po zatrzymaniu się na zdjęcia i autografy z kilkoma lokalnymi kibicami po drodze, po raz pierwszy spotyka Slota i ściska się m.in. z Diogo Jotą i Dominikiem Szoboszlaiem. Bienvenido de nuevo, Macca!
18:30: Piłkarze wyruszają na trening, a Mac Allister jest już wśród nich. Zawodnik z numerem 10 został przywitany oklaskami przez swoich kolegów z drużyny w uznaniu za udane lato na arenie międzynarodowej. Miło z ich strony. Po zakończeniu treningu spotykamy się z Benem Doakiem i Ryanem Gravenberchem. Pomiędzy przerwami na natrętne muchy i złośliwego Harveya Elliotta, w wywiadzie Gravenberch opowiada nam o swoich oczekiwaniach na drugi sezon w barwach The Reds: "Cieszę się, że wróciłem, cieszę się, że tu jestem i cieszę się, że znów widzę te twarze".
Sobota
10:30: Względna cisza poranka, spowodowana tym, że mecz z United rozpocznie się dopiero wieczorem, pozwala na odrobinę poszukiwań. Tak wpadłem m.in. na interesujący artykuł udostępniony przez mojego zawsze ciekawskiego kolegę Glenna Price'a. Zgodnie z raportem The State, na stadionie Williams-Brice - siedzibie drużyny futbolowej South Carolina Gamecocks - konieczne były pewne modyfikacje, aby przygotować go na mecz Liverpoolu z United. W szczególności chodziło o różnicę w szerokości boiska w piłce nożnej i futbolu amerykańskim. "Szerokość boiska była początkowo tak dużym problemem, że mówiono o wyrwaniu niektórych żywopłotów, które otaczają Williams-Brice, a następnie posadzeniu ich po meczu", czytamy we wspomnianym artykule. Znaleziono jednak alternatywne rozwiązanie: "Trzeba było położyć trawę na betonie w każdym z czterech rogów boiska". Teraz już wiecie.
11:00: Aktualizacja debaty o prasowaniu. W drodze na porannego naleśnika w ostatnim dniu naszego pobytu w Stanach, jestem ostatnią osobą, której dostało się od legendy LFC Gary'ego McAllistera za brak usuwania zagnieceń z moich ubrań. Temu człowiekowi nic nie umknie.
14:00: Od wczoraj dużo mówiło się o zbliżającej się burzy - i właśnie pojawiły się jej pierwsze oznaki. Po dudniącym ryku z nieba następuje długotrwała ulewa, która nieco obniża temperaturę. Kurtki przeciwdeszczowe są nagle towarem pożądanym przez wielu członków zespołu medialnego, którzy byli w stanie polegać na koszulkach i szortach przez prawie całą podróż. Jestem pewien, że nasi chłopcy na boisku nie mają nic przeciwko odrobinie wilgoci przed wieczorem.
16:00: Udajemy się do The Cock Pit - jak pieszczotliwie nazywany jest stadion Williams-Brice - i podczas naszej podróży słychać kolejny grzmot. Do rozpoczęcia meczu pozostały jeszcze ponad trzy godziny, ale już teraz na stadionie panuje ożywiona atmosfera, będąca udziałem dwóch czerwonych grup kibiców. Z pokoju prasowego wysoko na trybunie mamy świetne miejsce, by zobaczyć serię błyskawic po lewej stronie. Czy ktoś będzie w stanie zrobić zdjęcie w idealnym momencie? Następnie groźna czarna chmura dryfuje nad stadionem i zrzuca deszcz. Duży ekran pokazuje informacje o burzy w czasie rzeczywistym, a błyskawice wciąż się pojawiają. To może być interesujący wieczór.
22:00: Gdy kurz opadł, okazało się, że było mnóstwo zabawy. Burza z piorunami ustąpiła na czas meczu, w którym The Reds zaprezentowali się całkiem przyjemnie i pokonali swoich odwiecznych rywali 3:0. Pierwszą bramkę zdobył Fabio Carvalho, a drugą dołożył Curtis Jones tuż przed przerwą. W drugiej połowie najszybciej do odbitej piłki doskoczył Kostas Tsimikas i ustalił wynik spotkania.
Trzy zwycięstwa w trzech meczach podczas naszego pobytu w Ameryce. Przyjmujemy to, podobnie jak boss. "Bardzo pozytywnie" - odpowiedział Slot na pytanie o to, jak ocenia przebieg meczu. "Oczywiście wszyscy patrzą na wyniki, ale najważniejsze, że zawodnicy pozostali w formie i byli w stanie grać w sposób, w jaki chcieliśmy - na wysokiej intensywności. Zdobyliśmy kilka świetnych bramek podczas tej trasy, stworzyliśmy kilka świetnych sytuacji. Widziałem też, jak chłopaki ciężko pracują, żeby nie stracić bramki".
23:00: Po końcowym gwizdku musieliśmy naprawdę spieszyć się na lot do domu. Pakujemy sprzęt, archiwizujemy zdjęcia i raporty meczowe. Wkrótce cała ekipa LFC znajdzie się na pokładzie samolotu, który zabierze nas z powrotem do Wielkiej Brytanii. Czeka nas prawie siedmiogodzinna podróż i jestem pewien, że większość będzie próbowała zasnąć. Miejmy nadzieję, że jet lag będzie dla nas łaskawy [choć pewne nie będzie].
Po 12 niezapomnianych dniach spędzonych w Stanach Zjednoczonych pozostaje nam powiedzieć tylko jedno: Ameryko, dziękujemy.
Chris Shaw
Komentarze (0)