How are we?
A więc stało się. Jeszcze nieoficjalnie, ale wszyscy już wiedzą – era Darwina Nuñeza w Liverpoolu kończy się tutaj. Kochaliśmy go, nienawidziliśmy, i kochaliśmy go nienawidzić. Zarzekamy się, że nie będziemy tęsknić. Jednocześnie nie ma nikogo, kto by nie życzył mu bramek, trofeów i miejsca na podium Złotej Piłki, a Internetu nie zalewają złośliwe aluzje do romantycznej relacji z kolegą z nowej drużyny (wiadomo, o kim mowa). Może to nie przypadek, że według memów jedyne, co umie powiedzieć po angielsku Darwin, to „how are we?”.
Pytanie niepozbawione sensu – bo jak my się właściwie czujemy z tym, że jego autor nie założy już czerwonej koszulki? Era Nuñeza naznaczona była tak skrajnymi emocjami, że jego odejście z klubu te emocje także wzbudza, niekiedy ze sobą sprzeczne. Nie będziemy tęsknić. Prawda?
Zawsze istnieją dwa obozy. Jeden przytacza statystyki, drugi uważa, że to manipulacja, bo one nie mówią wszystkiego. Ważne, co piłkarz robi na boisku, ile daje drużynie poza strzelaniem bramek. Ale przecież napastnik musi strzelać bramki, tego się od niego wymaga w pierwszej kolejności. Tylko, że patrząc na to, Nuñez wcale nie miał takich złych statystyk – bardzo podobna liczba bramek i asyst, co Luis Diaz, przy nieco krótszym czasie w klubie. Ale przecież to manipulacja, bo inną mieli rolę na boisku i inny wkład w drużynę… i tu dyskusja zatacza koło.
Dlatego nie będzie w tym tekście ani przytaczania statystyk, ani analizowania roli na boisku (także dlatego, że się na tym nie znam i wolę nie zajmować stanowiska). Skupię się za to na tym, o co według mnie w piłce chodzi najbardziej – czyli na emocjach. Na tym, „co u nas” i „jak się czujemy”. I czemu?
Skoro już padło porównanie Nuñeza z Diazem, różni ich nie tylko „rola na boisku i wkład w drużynę”, ale też emocje związane z transferami. Odejście Lucho nastąpiło w tak spokojnej atmosferze, że zaryzykuję twierdzenie o jego przejściu bez większego echa (przynajmniej dla fanów Liverpoolu, bo Internet w Monachium zapłonął). Dobry był z Luisa zawodnik, pracowity, niedoceniony, choć czasami jeździec bez głowy. Przydałby się zawsze, ale młodszy ani lepszy nie będzie. Fajnie, że dostaliśmy za niego dobry pieniądz… i w zasadzie tyle.
Długo wyczekiwany transfer Darwina wywołał wybuch wulkanu ulgi, po którym niebo zasnuło się chmurą czegoś, co podejrzanie przypomina nostalgię. Żeby to bardziej wyjaśnić, powiem z mojej strony, że w pierwszej chwili pomyślałam o tym, jak bardzo żałuję, że nie zdążyłam nagrać i udostępnić światu mojej przeróbki szanty „Few Days”, opiewającej strzelecką niemoc naszego snajpera. Byłam z niej niezwykle dumna, a ułożyłam ją z okazji meczu z Chelsea na początku zeszłego roku, który oglądaliśmy w szerszym gronie znajomych. Liverpool wygrał ten mecz 4:1. Darwin Nuñez wykonywał rzut karny i trafił w poprzeczkę. To był czysty, jak to się teraz mówi, „vibe”.
Dlatego w tym wulkanie radości z jego odejścia jest miejsce na chmurę nostalgii, dlatego znów wybuchają między nami wojny o to, czy fakt, że okazał się takim rozczarowaniem jest jego winą, czy też nie. Nastroje byłyby inne, gdyby Darwin był rozczarowaniem w inny sposób. Gdyby po prostu nie strzelał bramek. Gdyby gorsza forma objawiała się u niego „znikaniem” podczas meczu (jak na przykład u Salaha czy Gakpo). Gdyby nie dochodził do tak wielu sytuacji strzeleckich. Gdyby chociaż strzelał w powietrze, a nie w poprzeczkę, słupek, czy zyskującego nagle w niewytłumaczalny sposób nadludzkie zdolności bramkarza. Albo gdyby widać było po nim jakiś brak zaangażowania. Albo gdyby nie zdarzałyby mu się momenty pełne magii, takie jak w spotkaniach z Newcastle, Nottingham czy Brentfordem, ratowanie meczu w ostatnich sekundach lub spektakularne gole z niemożliwych pozycji. Wtedy historia Nuñeza w Liverpoolu budziłaby po prostu niesmak. Wtedy istniałyby pewnie osoby, które byłyby zdolne go nie lubić.
Bo czy da się tak zupełnie nie lubić kogoś, kto ma zero rozumu, a dwieście procent serca? Czy nie takim bohaterom filmowym kibicujemy? Przy każdym nowym otwarciu w klubie, przy każdej magicznej chwili pojawiały się nieśmiałe komentarze, że może nie należy go jeszcze skreślać, może dać mu ostatnią szansę. A chociaż oburzaliśmy się na takie myślenie, posądzając naiwnych o syndrom żony alkoholika, każdy w głębi serca marzył, żeby tak się stało – żeby ten, którego wszyscy skreślili, w końcu odpalił. Taka historia niczym z filmu pasowałaby do tak filmowego bohatera, jakim był Nuñez. W Liverpoolu nie będzie już szczęśliwego zakończenia, ale każdy ma nadzieję, że kiedyś, gdzieś indziej, nasz urugwajski napastnik je dostanie.
Aby powstrzymać mimowolną sympatię do tego jakże denerwującego zawodnika, powstały próby oskarżenia go o brak zaangażowania i sugestie, że brak znajomości języka angielskiego po tylu miesiącach wynika już z lenistwa. Osobiście skłaniam się ku teorii, że i tutaj brakuje mu inteligencji, nie serca. Wiem, skąd u mnie to przekonanie: to nie syndrom żony alkoholika, tylko syndrom matki dwójki małych, uroczych, choć czasami strasznie głupich dzieci. Darwin ma cechy filmowego bohatera, ale jest to film o mało rozumiejącym i bardzo irytującym, za to pełnym zapału i energii dziecku.
Na nic zdadzą się tu racjonalne argumenty, że dorosłego piłkarza zarabiającego miliony, nie powinno się traktować w ten sposób (bo przecież, skoro zarabia miliony, to on jest odpowiedzialny za niespełnienie naszych oczekiwań, prawda?) Tylko, że gdybyśmy przez pomyłkę sprowadzili do klubu piłkarza z jedną nogą i podpisali z nim milionowy kontrakt, czy dalej uważalibyśmy, że skoro tyle zarabia, powinien umieć odzyskać drugą nogę? Nie wiemy, czy Nuñez zepsuł się nam przy pakowaniu lub transporcie na Anfield, czy może od początku coś z jego psychiką i wykończeniem było nie tak. I możliwe, że za to uszkodzenie odpowiada sam Darwin, chociaż mógł to być także zwykły pech.
Zmierzam jednak do dramatycznych okoliczności, w jakich pożegnaliśmy się z ostatnią Ligą Mistrzów, i do dyskusji, jaka się wtedy rozpętała: kto jest bardziej winny kolejnego pudła Urugwajczyka: on sam, czy trener, który na niego postawił? Myślę, że na to pytanie odpowiedź jest tak samo niejednoznaczna, jak w przypadku alkoholika, przed którym postawi się szklankę trunku. Zapewne jego winą jest doprowadzenie się do tego stanu, lecz odpowiedzialność za ten raz ponosi już w mniejszym stopniu, niż osoba stawiająca… Zrobiło się tu za dużo filozofii, a przecież miało być o metaforycznym dziecku, jakie widzimy w osobie Darwina. Nie bez powodu pełniący funkcję tłumacza Alisson w jednym z materiałów promocyjnych mówi o nim „my little brother”.
Nie przez przypadek najbardziej znaną jego cieszynką jest znak serca, symbol całej jego osobowości: serca starczyłoby na całą drużynę piłkarską, ale reszty potrzebnych rzeczy niestety brakuje. To powoduje tak sprzeczne uczucia w nas, kibicach: kochamy Nuñeza i nie możemy na niego patrzeć. Oglądając jego występy w koszulce Liverpoolu często zdarzało mi się westchnąć: „Nie mogę, co za głupek”, po czym zaraz dodawać: „Ale to jest NASZ głupek”.
Nadchodzi jednak czas, gdy widzimy, że pora się rozstać, bo dziecko, którym się zajmujemy, choć nie jesteśmy jego rodzicami, zaczęło być zbyt dużym obciążeniem i nie widać oznak, by miało się rozwinąć. Na szczęście znalazł się ktoś, kto się nim zajmie – może jemu uda się sprawić, żeby dorosło? W końcu tego życzymy mu najbardziej. Żegnamy się więc z wielką ulgą i małą łezką w oku.
Zatem szczęśliwej drogi, urugwajski snajperze, niech ci się wiedzie w Arabii i obyś wrócił jeszcze do Europy, nastrzelał bramek i powygrywał wszystko, co się da.
Jak się mamy?
Nie będziemy tęsknić.
No, może odrobinę.
„Mogę kopać tu dalej –
–Nuñez, Nuñez –
Mogę kopać się po czole
Ale strzelać chcę”
Komentarze (5)
Dzięki za artykuł!
Nie uważam też, żebyśmy mieli jakiekolwiek podstawy, żeby traktować go jak dziecko czy nieszkodliwego idiotę. Popełniał czasem głupie, dziwne czy śmieszne decyzje, ale inteligentni ludzie pod presją też się mylą. Nie ma psychiki na wielkie granie, bo umiejętności mu pewnie nie brakuje. I też nie ma co mu mieć tego za złe, odejście gdzieś gdzie będzie mniejsza presja dobrze mu zrobi, chociaż domyślam się, że Al Hilal to nie jest wymarzony kierunek.
Jeden z moich ulubionych piłkarzy, niestety stał się już za krótki na dzisiejszy Liverpool.
Jeszcze na koniec z innej strony - myślę, że kibice Chelsea mogą mieć podobne rozterki przy okazji odejścia N. Jacksona - memiczny napastnik, który robił zawsze zostawiał serducho, robił wszystko niemal idealnie... z wyjątkiem wykończenia akcji czy podejmowania decyzji w ostatniej fazie ataku. Premier League bez jednego i drugiego będzie uboższa - nie o bramki, ale o memy i ogólny "koloryt". W czasach ultra profesjonalnej, robotycznej wręcz piłki na pewno warto kibicować każdemu, kto nie jest "odbity od formy".