Jürgen Klopp: „Mój Diogo”
Diogo Jota.
Wciąż się uśmiecham za każdym razem, gdy wypowiadam lub słyszę to imię. Mówię najszczerszą prawdę. Na mojej twarzy od razu pojawia się szeroki, promienny uśmiech.
Czułość. Wdzięczność. Miłość.
Wiem, że to może być dziwna sprzeczność, że na wspomnienie o Diogo czuję szczęścię. Jego odejście – i to w jaki sposób odszedł – jest czymś, czego nie da się pojąć. To było i jest okrutne. To jeden z tych momentów, wobec których nawet ludzie wierzący w większy sens, w wyższe znaczenie – tak jak ja, tak jak Diogo – zaczynają zadawać pytania.
Dlaczego Diogo? Dlaczego teraz? Dlaczego w ten sposób?
Wciąż wierzę, ale chwile takie jak ta wystawiają tę wiarę na próbę. Jedynym sposobem, by choć trochę to zrozumieć, jest trzymanie się prawdy, że ogromny ból jest ceną, jaką płacimy za wielką miłość. I było widać – od osób najbliższych Diogo po jego kibiców na całym świecie – jak wielka była miłość do niego i do jego brata, André Silvy. Ocean złamanych serc mówi wszystko.
Dlaczego był tak kochany? Dla mnie to proste. Bo w Diogo ludzie widzieli najlepszą wersję samych siebie. Albo może najlepszą wersję tego, kim chcieliby być. Był skromny i autentyczny. Nie udawał nikogo innego poza sobą. A w hołdach, które napływały w tych strasznych godzinach i dniach po wypadku, słowa były zawsze te same: był zabawny, był normalny, był prawdziwy. Diogo był po prostu Diogo. Bez wstydu. Choć piłkarza wspominam z ogromną dumą, najbardziej pamiętam człowieka. A najpiękniejsze jest to, że obie te wersje miały te same cechy.
Gdy spotkałem go po raz pierwszy ta iskra była widoczna od razu. Oczywiście, był znakomitym piłkarzem, wszyscy widzieliśmy to w Wolves. Jego poruszanie się, wykończenie, inteligencja, intensywność pracy – wszystko na najwyższym poziomie. Ale to, co naprawdę przykuło moją uwagę, to głód gry i pokora. Nie musiał się ogłaszać światu. Po prostu pracował. Słuchał. Starał się uczynić drużynę lepszą. I kiedy w 2020 roku patrzyłem na Liverpool, pomyślałem: „Potrzebujemy tego gościa”. Nie tylko ze względu na piłkę, ale na charakter. Kogoś, kto strzela ważne gole, a jednocześnie podnosi atmosferę w szatni, zawiesza poprzeczkę wyżej i scala grupę. Dokładnie tak się stało. Z ogromnym sentymentem wspominam wpływ, jaki wywarł, gdy dołączył do zespołu. Było nawet lepiej, niż mogliśmy się spodziewać. Gol przeciwko Arsenalowi w debiucie w Premier League, hat-trick z Atalantą, solowa akcja zakończona golem z Brighton… „Co za zawodnik!” – myśleliśmy wszyscy. I co za charakter.
Zawsze powtarzałem: jako zawodnik ofensywny musisz też pracować w defensywie – a Diogo robił to niewiarygodnie dobrze. Gonił każdą piłkę. Walczył o każdy metr. Pressował jak szalony. A sekundę później obdarzał cię tym uśmiechem, uściskiem dłoni albo małym żartem na korytarzu.
Pamiętam, jak podczas wyjazdów samolotem czy autobusem widziałem Diogo żonglującego urządzeniami: na jednym grał w Championship Managera, na drugim w Candy Crush, na trzecim oglądał kogoś grającego, a na czwartym śledził i wspierał André, który grał zawodowo w Portugalii. Ta złożona mieszanka rywalizacji, całkowitego zanurzenia w piłce i absolutnej życzliwości – to właśnie był Diogo.
Poza boiskiem był czystą radością. Kochał życie. Bardzo kochał swoją rodzinę. Uwielbiał swoje beagley – były ogromną częścią jego domowego świata. Nigdy nie zapomniał, skąd pochodził. Chłopak z Gondomar. Miał śmiech, który wypełniał całe pomieszczenie i ten błysk w oku, gdy żartował z chłopakami. Nigdy nie zachowywał się jak gwiazda. Zawsze dostępny, zawsze pełen szacunku, zawsze ciepły. Zawsze zainteresowany drugim człowiekiem i tym, co dzieje się w jego życiu. Bardzo to w nim kochałem.
Jego strata – i strata André – to jeden z najtrudniejszych momentów, z jakimi kiedykolwiek próbowałem się zmierzyć. Prawdę mówiąc, wciąż nie znalazłem odpowiedzi. Na niektóre pytania chyba nie ma odpowiedzi. Ale mimo całego tego bólu poczułem też coś jeszcze: wdzięczność. Wdzięczność, że go trenowałem. Wdzięczność, że go znałem. Wdzięczność, że sprowadziłem go do Liverpoolu – szczególnie ci kibice mogli dzielić się jego genialnością i dobrocią.
Diogo powiedział w swoim pierwszym wywiadzie jako zawodnik Liverpoolu, że jest „zawodnikiem drużynowym. Pomogę [zespołowi] najlepiej, jak potrafię”.
Żył tymi słowami każdego dnia. Umiejętności plus nastawienie. Dlatego miał tak ogromny wpływ na Liverpool. Był reprezentantem kibiców na boisku. Pokazała to jego reakcja po strzeleniu decydującego karnego przeciwko Leicester City w Pucharze Ligi… rozgrywkach, które ostatecznie wygraliśmy. Krzyczał w stronę sektora gości na Anfield i zastanawiałem się dlaczego. Później dowiedziałem się, że zareagował na przyśpiewki części kibiców Leicester tamtego wieczoru, dotyczące biedy w Liverpoolu. Taki był Diogo.
Nie trzeba tam być – tak jak mnie już tam nie ma – by zrozumieć, że bez niego szatnie Liverpoolu i Portugalii nigdy nie będą takie same. Piłkarze i ludzie ze sztabu... Wiem z własnego doświadczenia, że drużyna wychodząca na murawę Anfield nigdy nie będzie taka sama bez tego uśmiechu, który zawsze się od niego otrzymywało.
Powiedziałem: „Nie da się zastąpić kogoś takiego”. I chcę, żeby ludzie zrozumieli, że nie chodziło o piłkę. Chodziło o życie. Jest tylko jeden Diogo.
Ale nawet w smutku wybieram pamiętać radość, bo przyniósł jej tak wiele. Żył z radością. Grał z radością. Szczerze wierzę, że wspominanie go z uśmiechem jest dokładnie tym, czego by chciał.
Dla Rute, dla dzieci, dla całej rodziny – mam nadzieję, że wiecie, jak bardzo był podziwiany i jak wiele znaczył dla tak wielu ludzi. Moje myśli, moje serce, moja siła są z wami.
Spoczywaj w pokoju i idź dalej, mój przyjacielu.
Mój numerze 20. Numerze 20 całej piłki nożnej.
Mój Diogo.
Na zawsze w naszych sercach... nigdy nie będziesz szedł sam.
Jürgen Klopp

Komentarze (1)
Dzięki takim ludziom, młode pokolenie powinny zakochiwać się w piłce czy sporcie, bo tacy ludzie pokazują, że jeśli oddasz czemuś serce jesteś w stanie wspiąć się na szczyt.
Tęsknię za tym gościem, niech spoczywa w spokoju