TOT
Tottenham Hotspur
Premier League
22.12.2024
17:30
LIV
Liverpool
 
Osób online 1873

Kuyt, Keane, Carra i charakter

Artykuł z cyklu Artykuły


Jeśli kiedykolwiek zawodnik Liverpoolu potrzebował odwrócenia losów w polu karnym, to był to Dirk Kuyt

Po raz trzeci w tym sezonie wpakował zwycięskiego dla The Reds gola i po trudnym, zarówno na jak i poza boiskiem sezonie, ucisza teraz krytyków w niezłym stylu. Bardzo efektywny na prawej stronie, odzyskał swoją pewność siebie jako napastnik. Przeciwko Wigan mógł zdobyć nawet cztery bramki, nie tylko te dwie z którymi zakończył spotkanie.

Oczekiwanie na ten mecz sprowadziło w centrum uwagi rolę podobnej postaci – Emile’a Heskeya z Wigan.

W okolicach 2003 roku stałem się wielkim krytykiem Heskeya. Jego sprowadzenie trzy lata wcześniej było dla mnie ekscytujące bardziej niż którekolwiek inne przez całe lata. Jego potencjał wzbudzał trwogę, jednak spoglądając wstecz, oczekiwałem za dużo i zawiodłem się.

Na koniec już samo wspominanie jego nazwiska rodziło we mnie frustrację. Straciłem mnóstwo włosów do czasu jego odejścia z Liverpoolu, a tylko po części było to spowodowane chorobą. Nigdy nie myślałem, że wrócę do momentu bycia jego fanem. Nie znoszę zmieniać zdania. A potem robić to znowu. Jednak po jakimś czasie wszyscy powinniśmy mieć możliwość przyznania się do pomyłki lub po prostu do zmiany zdania. I musimy zaakceptować, że gracze się rozwijają i poprawiają.

Nie pomagał Heskeyowi (ani moim włosom) fakt, iż w drużynie w której pomocnicy grali tak głęboko, większość ciężaru zdobywania bramek spoczywał na ramionach Michaela Owena. I tylko Owen to robił. Zatem w tym ustawieniu Heskey stał na straconej pozycji.

Moment zwrotny nastąpił w trakcie sezonu po jego odejściu i pomógł mi łatwiej dostrzec wartość Kuyta. Myślę, że nauczyłem się doceniać graczy zespołowych, a nie tylko skupiać się na głównych gwiazdach.

W 2004 roku miałem już dość coraz bardziej przewidywalnej taktyki rzucania dalekich piłek w kierunku Owena i Heskeya, gdy pomocnicy byli bliżej swojego bramkarza niż atakującej dwójki. Jednak pod sterami nowego managera Liverpool grał systemem w którym pomocnicy przesuwali się do przodu i potrzebowali kogoś, kto włączałby ich do gry. Ani Cisse ani Baros nie byli takimi zawodnikami.

Krytykowano mnie za sugerowanie tego, ale Heskey mógłby pomóc takiemu zespołowi, zwłaszcza w wyjazdowych meczach ligowych. Zespołowi, w którym pomocnicy są w stanie strzelać sporo bramek. W końcu wszystko rozbija się o właściwych zawodników we właściwym ustawieniu.

Na szczęście dzisiaj mamy Fernando Torresa, który ma nieco z fizycznych atrybutów Heskeya ale jest nawet bardziej płodny niż Michael Owen. Jednak zawodnicy tacy jak Heskey czy Kuyt, którzy pozwalają innym grać lepiej, są wielkimi skarbami w piłce nożnej.

Nie można mieć drużyny jedenastu Kuytów czy Heskeyów. Ostatecznie chodzi przecież o znalezienie odpowiedniego balansu, rozłożenia atrybutów.

Kiedyś miałem obsesję na punkcie ilości bramek zdobywanych przez napastników, teraz jednak interesuje mnie tylko ile spotkań wygrał zespół z nimi w składzie. Bilans Anglii w meczach o punkty gdy grał Heskey jest imponujący, pomimo tego, że jego dorobek strzelecki jest raczej słaby. W końcu która statystyka tak naprawdę się liczy? To jest takie proste, gdy spojrzy się na to w ten sposób.

Moje poglądy na temat napastników strzelających mało bramek się zmieniły. Tak jak zmieniła się piłka nożna. Jest teraz bardziej płynna, elastyczna, mniej istotne są wyraĽnie wyznaczone linie pomocy i ataku. Potrzebujesz kilku strzelców w każdym zespole, ale odeszliśmy już od dwójki z przodu zdobywających wszystkie bramki. Gerrard, Lampard i Ronaldo zdobywają po ponad 20 bramek w sezonie, a żaden z nich nie jest napastnikiem. Mistrzostwo kraju zostało zdobyte w ciągu ostatnich czterech lat przy relatywnie niewielkich dorobkach strzeleckich Drogby i Rooneya. Drużyna jednak osiągnęła sukces.

Pomimo jego problemów z pewnością siebie, podziwiam charakter Heskeya. Robi swoje pomimo tych werbalnych i tych bardziej bezpośrednich ataków. A charakter jest tym, co Liverpool pokazuje w tym sezonie. I to niemało!

Przegrywając 0-2 na City of Manchester Stadium kilka tygodni temu, obawiałem się najgorszego. Starałem sobie przypomnieć kiedy ostatni raz The Reds dostali porządne lanie od przeciwnika.

Zajęło mi trochę czasu by wydobyć wspomnienie koszmaru porażki 0-3 na Old Trafford z głębi mego umysłu, głównie dlatego, że dobrze się postarałem aby o tym zapomnieć. (Musi istnieć jakaś technika Wiecznego ¦wiatła Pustego Umysłu, dzięki której kibice piłkarscy mogliby usuwać złe wspomnienia. Jeśli nie, to czy ktoś mógłby ją wynaleĽć? A przy okazji, moglibyście uwolnić mnie od koszmarów okresu beznadziejnych fryzur? Byłbym wdzięczny.)

Oczywiście, że tamten mecz z United graliśmy w większości w dziesiątkę. Dalej, cofnijmy się w czasie do 2006 roku, wyjazdowe mecze z Evertonem i Arsenalem. Od tamtej pory Liverpool nigdy nie był zdeklasowany czy wysoko pokonany.

Zauważyłem to wcześniej, ale jest coś zupełnie innego w tym zespole w porównaniu do poprzednich 20 lat. Ta ekipa potrafi wygrywać pomimo tracenia bramek jako pierwsi. Robi to odkąd Benitez przejął stery, począwszy od Fulham cztery lata temu.

Pewnie, że miło by było nie zaczynać od tracenia gola, ale czasem się i tak zdarza, czy to z powodu złej gry czy wyjątkowych umiejętności przeciwnika. Wiemy, że gdy Liverpool strzela pierwszy, tak jak przeciwko Evertonowi, PSV, Sunderlandowi i Standardowi Liege (kiepski przykład trochę, jak pamiętamy, bramka padła w 117. minucie – dop. tłum.), The Reds wygrywają.

Jednakże o ile ten zespół zawsze potrafił odwrócić losy meczy, to teraz robi to w takim stopniu, że znajduje się obecnie na drodze do zdobycia 95 punktów w Premier League (licząc czysto na podstawie współczynnika średniej ilości zdobywanych punktów na mecz), wciąż grając doskonale w Europie. Póki co, Liverpool wreszcie wygląda na mistrzów. Niestety, tak samo wygląda Chelsea. A United z pewnością będą tak wyglądać.

Liverpool grał bez pięciu z najlepszych swoich zawodników w ten weekend, po jak zwykle dziesiątkującej przerwie na kadry. I choć pomogło to nieco Wigan, The Reds zwyciężyli przeciwności. Nie oczekuje się zbyt wielu przeciwności przy pokonywaniu Wigan na Anfield, jednak zwycięstwo nigdy nie jest formalnością w takich okolicznościach. Nawet przy pechu Steve’a Bruce’a w ligowych meczach.

Zdolność do wygrywania takich spotkań wynika z typu zawodników w klubie. Choć Agger miał niewyraĽny moment w sobotę, odpowiedział w fantastyczny sposób. Jest zwycięzcą, nie tylko utalentowanym zawodnikiem. Wraca na wyżyny na różne sposoby po fatalnym roku.

Widzę tożsamość tej drużyny. Coś z DNA jej managera zmieszane ze scousową hardością Carraghera i Gerrarda. Przyjemny miks stylów i umiejętności, dające pewność poczucie stabilności i balansu. Widzę jedność na boisku, a gdy jest pewność, stylu też nie brakuje. Jest mnóstwo talentu, ale nie ma kapryszących primadonn.

Było mnóstwo zawodników w ciągu poprzednich sezonów których postawa pozostawiała sporo do życzenia. Nie mam na myśli tych podatnych na kontuzje, gdyż to może trafić każdego. Chodzi mi o piłkarzy, których brakowało gdy drużynie się nie wiodło albo znikali bez śladu w trakcie spotkań. Teraz jednak mogę szczerze powiedzieć, że nie kwestionuję charakteru nikogo z pierwszej drużyny. Nawet Jermaine’a Pennanta, który przybył z określoną reputacją, jednak w tym sezonie pokazuje znaczącą dojrzałość.

Myślę też, że największą wartością Robbiego Keane’a może jeszcze okazać się jego osobowość. Zawodnicy którzy jednoczą zespół w szatni oferują coś nieuchwytnego. Nie widzimy tego, nie potrafimy tego zmierzyć, ale z pewnością napędza to działania na boisku. Bardziej utalentowani ale też bardziej dzielący, albo po prostu ci, których za bardzo interesują własne interesy, mogą wyglądać nieĽle jako indywidualności. Jednak ci spajający drużynę są bezcenni.

Żaden piłkarz nie poświęci się całkowicie w imię wyższego dobra. To naturalne, że ludzie którzy przez lata ciężko pracowali by trafić tam, gdzie obecnie się znajdują, mają do pewnego stopnia swój biznes na uwadze. Chcą grać i chcą chwały. Kto by nie chciał? Sport polega na zdobywaniu osiągnięć, nagród. A sportowcy nie chcą być tylko obserwatorami, którym akurat trafił się jakiś medal. Nikt nie jest aż takim altruistą.

Chodzi o balans pomiędzy dawaniem zespołowi a otrzymywaniem honorów, które to naturalnie przyjdą. Żaden zawodnik nie chce siedzieć na ławce przez cały sezon, ale musi być przygotowany na opuszczenie pewnych spotkań, albo na okazjonalne granie na nie swojej pozycji. Chodzi o zmieszanie tego rodzaju egoizmu, który pomaga drużynie – tak jak napastnik, który bierze odpowiedzialność za strzał, kiedy ma nań szansę – i koniecznego myślenia zespołowego, jak np. ruchy bez piłki i kreowanie przestrzeni.

Szczególnie lubię charakter dwóch Hiszpanów, którzy grali tylko epizodyczne role w sukcesie swojego kraju latem, ale którzy są bez wątpienia ważnymi członkami pierwszego zespołu Liverpoolu.

Zarówno Reina jak i Alonso pokazali ważność jedności składu. Alonso (który może powinien zacząć nosić pełny pancerz przeciwko tym wszystkim żądnym akcji narwańcom) grał z prawdziwą dojrzałością gdy wchodził w kilku spotkaniach, wliczając w to finał. Natomiast Reina wyglądał na takiego, który jednoczył piłkarzy. Jest to tym bardziej imponujące, gdyż ci poza grą mogą w naturalny sposób nieco blednąć. Potrzeba wielkiego człowieka, żeby schować swoje osobiste rozczarowania i robić to, co najlepsze dla kolektywu.

Przez całe lata Holandia miała wielu z najlepszych graczy, ale była najmniej zjednoczona. Hiszpania była niewiele lepsza, z podzielonymi obozami zawodników Realu Madryt i Barcelony. To się jednak tego lata zmieniło. Ich gra był wspaniała, jednak co kluczowe, taki sam był duch ich zespołu.

Rozmawiałem ostatnio z Viciem Gillem na temat jego teścia Billa Shankly’ego. Wiele lat temu Vic rozmawiał z panem Shankly (tak jak wciąż o nim mówi) na temat tego, co obserwuje się u potencjalnych celach transferowych. „Bob i ja mamy zestaw atrybutów jakich potrzebuje zawodnik, żeby grać w LFC”, odpowiedział Shankly, „jednak jest jeden, jeśli którego zawodnik mieć nie będzie, to nigdy nie zagra w Liverpoolu”.

Vic zapytał o co chodzi, a wielki człowiek odparł: „maniery przy stole, synu, maniery przy stole”.

Innymi słowy, to charakter ma największe znaczenie. Gbur i samolub? Nawet nie zbliży się do drzwi. Podaj jednak sól, a może okazać się, że będziesz bardziej skłonny do podania piłki – a ostatecznie do poddania się mustrze.

Paul Tomkins

Ľródło: liverpoolfc.tv



Autor: Alex
Data publikacji: 21.10.2008 (zmod. 02.07.2020)