Znowu? Nie, nareszcie!
Artykuł z cyklu Artykuły
Już w najbliższą sobotę, o 13:45 czasu polskiego, setki tysięcy kibiców piłkarskich zasiądzie przed telewizorami, a 45 tys. szczęśliwych posiadaczy biletów na Anfield Road, aby podziwiać kolejny mecz Liverpoolu z Chelsea, Bitwę o Anglię, jak niegdyś ochrzciły to spotkanie media brytyjskie. I znowu będziemy emocjonować się walką najbardziej utytułowanych klubów angielskich ostatnich lat, znowu będziemy zastanawiać się jak przebiegnie wojna na słowa Jose Mourinho z Rafaelem Benitezem, czy podadzą sobie dłonie, co powiedzą? „Znów” Aż strach wypowiadać kibicowi LFC te słowo. „Znów” najczęściej chyba używane przez Scouserów cenzuralne słowo po meczach z The Blues w lidze. Pod wodzą Rafy nie wygraliśmy z nimi w Premiership ani razu, strzeliliśmy 1 bramkę, tracąc aż 9. Pięć meczy- pięć porażek. Czy można liczyć na to, że tym razem będzie inaczej? Największą bolączką The Reds jest skuteczność. A właściwie jej brak. To, że Liverpool oddaje w meczu po 20 strzałów, z czego wiele jest celnych stało się normą. To, że większość (a często i wszystkie) nie znajdują drogi do siatki-również. I nie jest może to tak uciążliwe gdy gra się z przeciwnikiem pokroju Watford, kiedy oddając taką masę strzałów można spokojnie liczyć na to, że z 2, 3 razy piłka przekroczy linię bramkową. Dopiero gdy gra się z najlepszymi w Premiership, wtedy właśnie widać kto ma najlepiej ustawione celowniki i wtedy właśnie skuteczność staje się największym atutem. Atutem, którego LFC najzwyczajniej brak. To jest główny powód niepowodzeń The Reds w starciach z Manchesterem Unitek, z Chelsea, a ostatnio nawet z dość zazwyczaj „przyjaĽnie” do nas nastawionym Arsenalem. A gdy nie wygrywa się tych tzw. spotkań ‘o 6 punktów’, nie można myśleć o mistrzostwie ligi. Ktoś powie, że nie powinniśmy przegrywać z drużynami typu Blackburn, czy Bolton, aby móc liczyć na zwycięstwo w Premiership. Tylko, że sporadyczne porażki z zespołami teoretycznie słabszymi są nieuniknione. O wielkości klubu nie decydują mecze, które trzeba wygrać, ale te które wygrać można. Czyli takie mecze jak ten najbliższy, z Chelsea. Liverpool stać na zwycięstwo. Udowodnił to w Lidze Mistrzów, Pucharze Anglii i Tarczy Wspólnoty. Czemu więc, nie możemy wygrać z nimi w lidze? Tym bardziej, że mimo przytoczonych wcześniej statystyk, The Reds przynajmniej 3 z tamtych 5 spotkań mogli, a nawet powinni wygrać. Co zawiodło? Skuteczność! Drużyna, która stwarza więcej sytuacji pod bramką przeciwnika, która gra przez sporą część meczu z przewagą jednego zawodnika, a mimo to przegrywa, sama jest sobie winna. Tak było ostatnio, gdy polegliśmy 1:0 na Stamford Bridge. Co zrobić, żeby tym razem było inaczej? Chelsea przeżywa kryzys, to pewne. Napięta sytuacja na linii Mourinho-Abramowicz, wyniki poniżej oczekiwań i możliwości The Blues. Jednak nie mamy co liczyć na to, że Niebiescy podarują nam zwycięstwo. Sami musimy je sobie wywalczyć, przezwyciężając własne słabości. A problem nie leży w umiejętnościach piłkarzy, bo te The Reds mają imponujące, ale w ich psychice. Tak jak potrafili zmobilizować się w pucharach, tak powinni w sobotę. Jest to bowiem mecz, który najprawdopodobniej zadecyduje czy szczytem naszych marzeń powinno być 3 miejsce, czy też stać nas na nawiązanie walki o drugą lokatę, bo losy pierwszego miejsca są raczej w rękach (a właściwie nogach) Czerwonych Diabłów. W przypadku porażki marzenia o wicemistrzostwie można będzie pozostawić matematykom-optymistom, jeśli wygramy, 3 punkty i przede wszystkim wiara Czerwonych w to, że można, daje spore nadzieje na ugranie jeszcze czegoś w lidze. Miejmy więc nadzieje, że po sobotnim spotkaniu głośno będzie o tym, że urażony Mourinho nie podał ręki Benitezowi, a kibice opuszczający Anfield będą mogli odetchnąć z ulgą i zamiast ‘znów’, powiedzieć ‘nareszcie!’. Oby tak było!
YNWA!
Mirosław Rubacha
Autor: AirCanada
Data publikacji: 15.01.2007 (zmod. 02.07.2020)