Agonia i ekstaza w Manili
Artykuł z cyklu Artykuły
Graham Dwyer tłumaczy, w jaki sposób pozostaje na bieżąco ze swoją ukochaną drużyną w kraju, który jeszcze nie zakochał się w najpiękniejszym sporcie, w naszej cotygodniowej kolumnie „List do LFC z...”
Jest pierwszy promyk światła rano 26 maja 2005 roku na ulicy położonej w centralnej dzielnicy biznesowej w Manili. Tropikalne słońce już zdążyło niemal spalić ciemny chodnik, a grupka kibiców Liverpoolu wciąż świętuje jedne z najwspanialszych zwycięstw w historii Liverpoolu po bardzo długiej nocy.
Nie ma żadnych wątpliwości, że podobne sceny można było zaobserwować w domach wielu z tych 73 milionów oglądających to spotkanie w telewizji na całym świecie. Jednak dla mnie widok Stevena Gerrarda wznoszącego Puchar Europy w Stambule był wyjątkowy – chwila ekstazy po 20 latach okazjonalnej radości, frustracji, a także momentów tragicznych, które łamały serca wielu osób – i większość z tych wydarzeń obserwowałem z oddali.
W moich uszach ciągle dzwoniła melodia „You’ll Never Walk Alone”, z uczuciem ogromnego szczęścia i dumy z trudem wyszedłem z baru, żeby momentalnie zostać oślepionym silnym światłem słonecznym. To była długa noc w Manili, która o tej porze roku ma różnicę siedmiu godzin z Wyspami Brytyjskimi (więc europejskie spotkania na żywo oglądam około godziny 3:00 nad ranem).
Przechodzący obok ludzie zastanawiali się, dlaczego jestem tak szczęśliwy. Liverpool FC – i ogólnie cała piłkarska Premiership – cieszy się niewielką popularnością na Filipinach. Dla ogromnej większości społeczeństwo ma takie samo znaczenie jak wiadomości z Peru.
W przeciwieństwie do pozostałych państw Południowo-wschodniej Azji (w Bangkoku taksówkarze, którzy wiedzą, że mieszkałem w Liverpoolu, pytają się mnie, czy mogę im dać numer telefonu Stevena Gerrarda), na Filipinach piłka nożna jest bardzo mało popularna. Mógłbym się ubrać na czerwono od stóp po głowę i założyć, jak najwięcej rzeczy z Liverbirdem, a i tak większość przechodniów będzie się mnie pytać, w jakim sporcie gra drużyna o nazwie „Carlsberg”.
Jest wiele powodów, które składają się na obecny stan rzeczy, jednak większość z nich ma swoje korzeni w kulturalnej/kolonialnej spuściĽnie kraju. „Przez setki lat w konwencji, przez 50 w Hollywood,” tak w końcu brzmi stara maksyma o Filipinach.
Z tych wielu wieków hiszpańskiego panowania kraj zyskał katolicyzm, nazwiska, które brzmią podobnie do argentyńskich, a także zamiłowanie do sportu, który u Brytyjczyków walczących o prawa zwierząt spowodowałby atak apopleksji – walki kogutów.
W każdą niedzielę na przestrzeni całego kraju natkniesz się na wiele lokalnych kogucich aren otoczonych wieloma kibicami, który podziwiają dwa walczące koguty, które do łap mają poprzyczepiane ostrza, które są niczym szpony prawdziwych velociraptorów, a stawką pojedynku jest życie. Pełno latających dookoła piór, piski zwierząt – tak wygląda właśnie taka typowa walka. Może gdyby w Premiership wypróbowano te ostrza, to piłka stałaby się bardziej popularna w tym kraju!
Od początku XX wieku niemal do wybuchy II wojny światowej mieliśmy okres 50 lat władzy amerykańskiej, która wywarła ogromny wpływ na kulturę tego kraju. Filipiny całkowicie nasiąknęły całym tym Hollywoodem, fast foodami, niezdrowym trybem życia i chyba najbardziej ze wszystkiego – grą w koszykówkę. To jest właśnie najnowszy nałóg w tym kraju, w którym Craig Bellamy wyglądałby pozytywnie chudo.
Niewiele innych sportów (no może poza boksem) jest traktowanych poważnie przez lokalną telewizję. Jednak mimo wszystko obejrzałem kilka spotkań piłkarskich filipińskich drużyn i muszę przyznać, że wyglądali jakby ktoś im spętał nogi.
Tymczasem ta prawdziwa piłka brytyjska jest głównie zarezerwowana dla ekscentrycznych Brytyjczyków i Europejczyków, którzy podziwiają ten sport w domowym zaciszu, bądĽ w niewielu wyspecjalizowanych pubach.
Oczywiście w dzisiejszych czasach można bez problemu być na bieżąco z wynikami i oglądać mecze na żywo niezależnie od miejsca zamieszkania. Mamy kablową telewizję, Internet, albo nawet informacje przesyłane na telefony komórkowe.
W 1992 roku wszystko wyglądało zupełnie inaczej i to właśnie wtedy po raz pierwszy musiałem obejrzeć bardzo ważny mecz mieszkając w Manili. Oczywiście mam tutaj na myśli Finał FA Cup pomiędzy Liverpoolem, a Sunderlandem i byłem naprawdę zdesperowany, żeby obejrzeć to starcie.
Bardzo ciężko było wtedy zdobyć jakiekolwiek informacje dotyczącego tego meczu i pamiętam, że jak opętany chodziłem od baru do baru w poszukiwania miejsca, gdzie mogę zobaczyć ekscytujące spotkanie. Ktoś mi powiedział, że w luksusowym hotelu jest taka możliwość, więc popędziłem przed siebie i wpadłem do środka w momencie pierwszego gwizdka sędziego nerwowo pytając się, czy pokazują tutaj ten mecz. Oczywiście tamtejszy personel patrzył się na mnie, jak na głupiego i chyba nie zrozumieliby więcej, gdybym zaczął tłumaczyć im teorię fizyki kwantowej po norwesku. Nie muszę dodawać, że w końcu tego meczu nie ujrzałem.
Następny Finał FA Cup graliśmy w 1996 roku i wtedy już lepiej się zaopatrzyłem (przynajmniej trochę) kupując małe przenośne radio, które czasem odbierało BBC World. Jednak były dni, w których musiałem się zadowolić słuchaniem jakiś Hindusów mówiących w swoim ojczystym języku. Na szczęście w dniu meczu radio funkcjonowało dobrze i słuchałem całego spotkania okrążony płaszczem nocy na chodniku przed lotniskiem Guam. Oczywiście wynik nie był dla nas korzystny, więc teoretycznie mogłem sobie odpuścić, jednak ze swoją drużyną trzeba być na dobre i na złe i jak najbardziej tyczyło się to The Reds w latach 90-tych.
A jakie są oczekiwania w tym sezonie? No cóż w momencie pisania tego artykułu, The Reds jak zwykle mieli kiepski początek i ciągle szukają równowagi w zespole. Jednak główni konkurenci do tytułu Mistrza Anglii także w tym sezonie nie prezentują się wyśmienicie, a nasz skład przynajmniej na papierze wygląda jeszcze lepiej, więc wierzę w końcowy sukces w Premiership.
I niezależnie od tego, czy czekają nas triumfy, czy porażki ja będę wspierał The Reds razem z kilkoma twardymi duszami na Filipinach i razem będziemy dzielić wszelkie chwile pełne ekstazy i te przesiąknięte agonią, mieszkając 7 000 kilometrów z dala od Anfield na pewnego rodzaju wygnaniu.
Graham Dwyer
Autor: Liverpoollover
Data publikacji: 06.10.2006 (zmod. 02.07.2020)