LIV
Liverpool
Champions League
05.11.2024
21:00
LEV
Bayer Leverkusen
 
Osób online 1560

Irlandia i The Reds – Naturalne Połączenie

Artykuł z cyklu Artykuły


Mieszkający w Irlandii Alan Murphy opisuje najwspanialszy wieczór w swoim życiu, a także podejmuje temat tak dużej popularności The Reds w jego rodzinnym kraju w cotygodniowej kolumnie „List do LFC z...”

„Co się do dzieje?” płacze samotny widz po mojej lewej stronie na Górnej Wschodniej Trybunie Stadionu Ataturka w Stambule.

Patrzy się prosto na mnie swoimi załzawionymi oczyma, a po jego policzkach spływają kolejne łzy przepełnione smutkiem i trwogą. Każdy oddech jego płuc jest niczym wspinaczka na najwyższy szczyt świata najtrudniejszą trasą z możliwych. Jego głos jest niczym czajnik pełen gorącej wody, a podczas wypowiadania słów usta drżą w niekontrolowany sposób. Jego zachowanie powoduje, że nie czuję się pewny siebie. Crespo właśnie zdobył swoją pierwszą bramkę w tym meczu, a The Reds przegrywają 0-2. Cierpię, wszyscy cierpimy.

Jednak ten człowiek – nazwę go Bobby Biscan, ponieważ nie znam prawdziwego imienia – jest bez wątpienia najbardziej zdruzgotanym emocjonalnie człowiekiem w Turcji, jeśli nie na całym świecie (nawet jeśli weĽmiemy pod uwagę Pluto). „Co się dzieje?” jeszcze raz powtarza pytanie. Ja się modliłem, że jest to tylko pytanie retoryczne, jednak mowa jego ciała wskazywała na coś zupełnie innego. Ten zrozpaczony nieznajomy oczekuje pocieszenia z mojej strony. Co mam mu powiedzieć? Boże to się robi kłopotliwe.

Odwróciłem się w kierunku mojego przyjaciela Turlocka po ratunek, jednak on wolał rozmawiać przez telefon komórkowy. Nie chciał uczestniczyć w tej mojej rozmowie z nieznajomym. Turlock wyczuł to narastające zakłopotanie pomiędzy mną i Bobem, więc włączył tryb przetrwania i zostawił mnie samego. Teraz jestem dla niego nieznajomym, który do końca tej wielkiej królewskiej bitwy musi sobie radzić z zrozpaczonym Bobem.

Czy przedstawiam wam przesadny obraz Boba? W końcu Liverpool tonie w meczu o najwyższą stawkę na oczach ludzi z całego świata. Kto z obecnych na Stadionie Ataturka Czerwonych nie jest załamany w środku? Jednak coś, co musicie przyjąć do wiadomości na temat Boba to fakt, że on już płakał zanim mecz nawet się rozpoczął! Przybył na swoje miejsce w świetnym nastroju z szerokim uśmiechem na ustach i wraz z pobratymcami śpiewał pieśni o LFC. A potem zaczęło się „You’ll Never Walk Alone”. On doszedł tylko do „When you walk...” i padła na swoje krzesełko płacząc niczym bóbr – to było takie wewnętrzne załamanie, jednak jeszcze nigdy nie widziałem w moim życiu tak gwałtownej zmiany samopoczucia człowieka.

Kocham każdego żołnierza Czerwonej Armii, więc entuzjastycznie poklepałem Boba po ramieniu i powiedziałem, żeby się nie martwił. To był fatalny błąd i każdego dnia zastanawiam się, po co ja to zrobiłem. On złapał mnie za rękę w taki sposób, jak pracująca żona robi to przerażonemu mężowi. Dopiero piętnaście minut póĽniej udało mi się uwolnić z tego uścisku, ale było już za póĽno: w umyśle Boba zostaliśmy połączeni i ja teraz pełniłem rolę tarczy chroniącej go przed tragicznymi piłkarskimi wydarzeniami.

„Bob, wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze,” pocieszam go. „Obiecujesz?” mówi głosem przesiąkniętym łzami. Lekko kiwam głową, żeby dać mu jak najmniej zobowiązującą odpowiedĽ. Bobo uznał, że to znaczy ‘tak’. W tym momencie nawet Rick Parry nie pragnie tego, żeby tylko AC Milan nie strzelił tej trzeciej bramki. Bob nie jest taką osobą, którą chciałbyś okłamać. Ten człowiek jest nieprawdopodobny. Jego chude ciało mierzy prawie 2 metry. Jego stara jak świat Czerwona koszulka „Crown Paints” tak naprawdę może nie być koszulką, a jest namalowana na ciele, tak wąski jest ten gigantyczny szkielet.

On także pochodzi z Dublinu, jednak wywodzi się ze znacznie twardszej dzielnicy Stolicy Irlandii niż ja. Wraz z biegiem meczu jego broda wyraĽnie robi się coraz dłuższa. Ten rozpłakany goliat powoduje, że Grizzly Adams wygląda przy nim, jak Miss ¦wiata. Crespo. Trzy – zero. „Obiecywałeś,” płacze Bob z odrobiną wymierzonej w moim kierunku złości. Sam zastanawiałem się, czy w tym momencie nie zacząć płakać.

Przychodzi przerwa, która stwarza piętnastominutową dziurę, w której szok bardzo łatwo może przerodzić się w załamanie, nie tylko dla Boba, ale na skalę masową. Jak mógł Jezus/Allach/Budda/Vishnu/Tom Cruise na to pozwolić? Ja wiem, że oni są zapracowanymi chłopakami, ale spójrzcie na romantyczność tego meczu: stadion jest cały wypełniony czerwienią Liverpoolu. Włosi? Z pewnością trochę ich jest: 50-60 jak na moje oko. Mój telefon nieprzerwanie wibruje, ponieważ wszyscy anty-Liverpoolscy koledzy wychodzą z cienia i wysyłają te pełne sarkazmu wypełnione arszenikiem wiadomości. Sępy latają wokół stadionu i ość stanęła mi w gardle, gdy obejrzałem się po stadionie: na twarzy każdego kibica LFC widać było załamanie po utracie marzeń. Byliśmy zszokowani. Wygląda na to, że Pan Shankly miał rację: futbol jest tak ważny.

Jeszcze nigdy z powodu tego pięknego sportu nie byłem tak załamany. Jednak paradoksalnie właśnie wtedy z popiołów zguby narodziła się najdumniejsza chwila w moim życiu kibica The Reds. Przegrywaliśmy 0-3, miliardy fanów przed telewizorami już pogrzebali ten zespół zanim nawet wyszedł na boisko po przerwie, a nasi kibice – nieocenieni, wyjątkowi fani naszego klubu – pokonali osobistą żałobę i w nieprawdopodobny sposób zaśpiewali „You’ll Never Walk Alone” i na określenie tego, co czułem nie wystarczy „dreszcze przeszyły moje ciało.”

Pochłonięci przez tą wspaniałą chwilę wraz z Turlockiem ramię w ramię śpiewaliśmy prosto z serca, walcząc ze smutkiem. Niezwykłe słowa hymnu odbijały się niczym echo od ścian stadionów wprowadzając Włochów w osłupienie. To nie był okrzyk wojenny – kto z nas tak naprawdę wierzył w końcowy sukces? To bardziej był taki dumny akt niezłomności; podziękowanie dla drużyny, która jak wszyscy wiedzieliśmy była skazywana na pożarcie, jednak pokazała pasję i szczere pragnienie. Ciśnienie jest niezwykłe i nawet Bob podniósł się z krzesła. Z trudem zatrzymywał te kolejne fale łez w swoich oczach i śpiewał razem z nami. Jego struny głosowe były napięte z całej siły i gruby głos w stylu Barry’ego White’a dumnie rozbrzmiewał wraz z tysiącem innych. Także podczas śpiewu czasem przypominał Aled Jones (śpiewa „Walking in the Air”). Dobre kilkaset osób w tym momencie zamilkło na chwilę, żeby rozkoszować się fenomenalnym solowym głosem, który idealnie dopełniał ten ryk wydobywany z tysięcy ludzkich gardeł.

Bob chyba przeżył syndrom Houlliera. Tak, wszystko z nim będzie w porządku. Ponownie siada na swoim miejscu, a ja poklepałem go po ramieniu. Kiedy się nauczę? On znowu swoimi obiema dłońmi z całej siły mnie złapał, spojrzał wzrokiem pokrzywdzonego dziecka, a po jego policzkach spływały kolejne łzy. W ciągu kilku sekund jego koszulka „Crown Paints” stała się cała mokra, nasiąknęła chyba litrem łez. Odwróciłem się w kierunku Turlocka w poszukiwaniu pomocy, ale on zniknął. Ciągle mi się wydawało, że staliśmy ramię w ramię, jednak Turlock wyczuł ponowne załamanie emocjonalne Boba i nagle puścił mnie przemieszczając się kilka miejsc w prawo. Przeklęty instynkt Turlocka. Niech spłonie w piekle.

Na kilka chwil przed tymi szalonymi, najwspanialszymi w historii futbolu sześcioma minutami, pamiętam, jak myślałem: „Nie poddawaj się, czuję, że Smicer wraz z kilkoma kolegami szybko zdobędzie trzy bramki i wyrówna stan meczu”. Ok, jest to perfidne kłamstwo. Prawda jest taka, że nie pamiętam dobrze tych sześciu minut, były one tak nieprawdopodobne, niezwykłe, że nieopisana ekstaza całkowicie mnie pochłonęła. To było coś nie z tego świata i bałem się, że w jednej chwili to wszystko może mi zostać odebrane i nigdy nie wróci. Pamiętam, że po bramce Xabiego odwróciłem się do Boba i powiedziałem: „Mówiłem, że wszystko będzie dobrze,” ale on był zbyt pochłonięty przez emocje, żeby mógł usłyszeć moje słowa. Jego oczy kręciły się w nienaturalny sposób i mruczał pod nosem jakiś milion niezrozumiałych słów, które przypominały najbardziej „Anfield Rap” tylko, że po Irlandzku.

Przy wyniku 3-3 z pewnością wyczerpaliśmy nasz zapas bohaterów. Jednak został jeszcze Jerzy Dudek. Nigdy nie miałem przyjemności, żeby złożyć tę ofertę osobiście, jednak Jerzy Dudek jest jak najbardziej mile widziany w czasie mojego miesiące miodowego (przepraszam moja przyszła żono). A może Polak będzie potrzebował nerki? Jestem do jego dyspozycji. Może nawet wziąć dwie! Mogę nawet dodać jeszcze wątrobę. Dałbym mu moje serce, jednak obawiam się, że doznało straszliwych obrażeń podczas historycznego, legendarnego, pełnego emocjo konkursu rzutów karnych, w którym Jerzy był bohaterem i wiecznie zapisał się w księgach historii Merseyside. Nie mogę powiedzieć niczego o tych niekończących się chwilach radości, co nie zostało jeszcze powiedziane, narysowane, wydrukowane i zachowane na wieczność. Z pewnością mogę spędzić całą resztę mojego życia w poszukiwania takiej jednej chwili tak wspaniałej radości. To było po prostu niebo.

Najwspanialszy Finał w historii zakończony i przychodzi czas na wielkie świętowanie, ale najpierw pomyślałem, że mocno przytulę Boba w ramach gratulacji. Czy komuś to może zaszkodzić? To był błąd numer trzy: skompletowałem takiego swojego hat-tricka. Przytuliłem kompletnie wykończonego, bezsilnego po takim czasie pełnym płaczu, będącego na skraju emocjonalnej zapaści Boba, który długo nie chciał mnie puścić. „Bob... musisz mnie teraz już puścić... dawaj teraz Bob... Bob to boli”. A tego idioty Turlocka nigdzie nie było widać. Gotów byłem wtedy dać wszystko za porządny kij, który pozwoliłby mi się uwolnić, a potem zbić tego Turlocka. Kolejne minuty upływały, trybuny coraz bardziej pustoszały, emocje powoli opadały, ale Bob ciągle mocno mnie trzymał i nie miał zamiaru ruszać się z miejsca. Staliśmy tam tak długo, że prawie byśmy się doczekali na mecze Galatasaray w Lidze Mistrzów.

W końcu udało mi się uwolnić z tego zabójczego uścisku i razem z Bobem opuściliśmy Stadion Ataturka, jednak bardzo szybko go zgubiłem na parkingu i nigdy więcej już nie ujrzałem. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby mecz piłki nożnej miał tak ogromny wpływ na jednego człowieka. To nie było piwo – Bob na pewno nie był pijany – ten człowiek po prostu płakał od pierwszego gwizdka sędziego do ostatniego rzutu karnego i to dało mi sporo do myślenia: co jest w tym wielkim klubie, że porządny Irlandczyk zamienia się w jeden wielki kłębek nerwów? Już nie myśląc o Bobie, ani o mnie, czy Turlocku – co wlewa w nas miłość do klubu, do którego nam tak daleko? Urodziliśmy się na rzeką Liffey, a nie Mersey. Więc dlaczego 10 000 moich rodaków (to będzie około 20% wszystkich kibiców w Stambule) szło do Turcji niczym ćmy do światła?

Bez wątpienia znacznie lepszy historyk ode mnie jest potrzebny, żeby tak naprawdę wyjaśnić początki miłości Irlandczyków do LFC. Jednak ja nie mam wątpliwości, co do jednego – atrakcyjność przyciąga kibiców piłkarskich; jestem pewien, że ogromną rolę odegrały sukcesy Liverpoolu w latach 70 i 80-tych, ale chyba nie są one jedynym powodem? Zdecydowanie zbyt wygodne wytłumaczenie. Uważam, że pomiędzy Irlandią, a Liverpoolem jest pewnego rodzaju niewytłumaczalna więĽ i ona zawsze powodowała, że ludzie z tych miejsc darzyli się specjalną sympatią. Nie trzeba wiedzieć, że w 1850 roku 25% ludności Liverpoolu to byli emigranci z Irlandii (dowiedziałem się o tym, gdy szukałem informacji pisząc ten artykuł). Te kulturowe zwyczaje nie zaniknęły, były przekazywane z pokolenia na pokolenie, nie przez statystyki, ale poprzez piękne opowieści: Irlandczyk bardzo ciepło opowiada swoim dzieciom o Liverpoolu, tak jak to robił jego ojciec i dziadek i pradziadek i tak do roku 1850, gdy więĽ powstała.

Mógłbym bez końca krążyć wokół tego tematu, ale ten artykuł musi mieć jakieś zakończenie. W każdej chwili jedno wyraĽne zdanie zawsze bardziej mnie zbliża do zakończenia tematu niż dziesięć minut ciągłych przemyśleń: bycie kibicem Liverpoolu w Irlandii po prostu jest prawidłowe. Wiedziałem o tym nawet, jak byłem jeszcze małym dzieckiem. Moja mama uznała, że miło byłoby gdyby kupiła moje bratu koszulkę Liverpoolu a mi trykot Man UTD. Mimo mojego ówcześnie bardzo młodego wieku od razu wiedziałem, że jest to dzieło szatana i zacząłem odprawiać przeróżne rytuały zakończone wykrzyknieniem „MOC CHRYSTUSA CIĘ DOSIĘGNIE”. Man UTD nie pasował. Czułem się dobrze kibicując Liverpoolowi.

Czuję się dobrze, gdy słyszę Czerwoną Armię śpiewającą „Fields of Anfield Road”, która napisana jest na podstawie irlandzkiej ballady o tytule „Fields of Athenry”. Czuję się dobrze, gdy widzę, jak triumwirat w składzie Irlandia, Liverpool i Celtic wymieniają się swoimi hymnami i przyśpiewkami. Czuję się dobrze, gdy za każdym razem, jak odwiedzam miasto to mieszkańcy bardzo ciepło mnie przyjmują. Czułem się dobrze, jak szedłem po Taxim Square słysząc wymieszane akcenty Scouserów i Irlandczyków. Bob gdziekolwiek teraz jest, nie mógł lepiej wyrazić tego, dlaczego inwestuję tak wiele czasu, pieniędzy, energii i czystych emocji w kibicowanie The Reds. On jest Irlandczykiem i po prostu Liverpool pozostaje naturalnym wyborem.

P.S: Moja mama – która ma długą i wspaniałą historię kupowania głupich prezentów – niedawno przyszła do domu ze sklepu i wręczyła mi podrobiony, oprawiony w ramkę bilet ze Stambułu. „Eh, mamo chyba wiesz, że mam prawdziwy bilet?” Dla nie było w tym nic dziwnego. Więc teraz mam dwa bilety z 25 maja 2005 roku ze Stadionu Ataturka: jeden prawdziwy i podróbkę. Jednak muszę przyznać, że ten drugi jest bardzo dobrej jakości. Porównując te dwa bilety tak naprawdę nie widać różnicy, przez co uświadomiłem sobie jedną rzecz: jeśli osoba zajmująca miejsce w Bloku 306, Rzędzie 43, Miejscu 340 na Północnej Trybunie, czyta teraz ten artykuł, no cóż... nie wiem jak Ci to powiedzieć kolego... na świecie jest pewnie teraz tysiąc osób podających się za ciebie. Mam nadzieję, że masz jakieś zdjęcia ze Stambułu, które potwierdzą twój pobyt w Stolicy Turcji.

Alan Murphy



Autor: Liverpoollover
Data publikacji: 30.09.2006 (zmod. 02.07.2020)